Rozmowa z Tomaszem Lemem, synem Stanisława Lema, polskiego pisarza science fiction, filozofa i futurologa

Mars nie jest alternatywą dla Ziemian

W swoich książkach Stanisław Lem docierał do najdalszych rubieży Wszechświata, ale tak naprawdę poruszał tematykę wprost z Ziemi: kondycję człowieka, przyszłość ludzkości w kontekście zmian technologicznych, zagrożenia dla naszej cywilizacji i samej planety. Czy w jego mniemaniu tym, co może uratować ludzkość, jest właśnie kolonizacja innych planet/układów?

Tomasz Lem
Tomasz Lem

– Nie pamiętam, aby Ojciec kiedykolwiek na serio wyraził pogląd, że ludzkość powinna szukać sobie innego miejsca we Wszechświecie, stanowiącego alternatywę dla Ziemi. Pomysł jest mało realny z punktu widzenia ekstrapolacji technologii, jaką obecnie dysponujemy (co nie przesądza, rzecz jasna, o przyszłych, a dziś niewyobrażalnych możliwościach inżynierii). Ratowanie ludzkości natomiast należy chyba zacząć od ratowania Ziemi, czyli od powstrzymania zmian klimatycznych, które wywołujemy – np. odejść od paliw kopalnych na rzecz energii odnawialnej. Poza tym, skoro nie potrafimy korzystać z zasobów Ziemi w sposób odpowiedzialny, dlaczego miałoby się to nam udać na innej planecie?

Można odnieść wrażenie, że Stanisław Lem widział w człowieku duże zagrożenie i nie miał do niego zaufania. Dobrym przykładem mogą tu być Dzienniki gwiazdowe. W podróży ósmej Ijon Tichy zostaje kandydatem na delegata Ziemi w Organizacji Planet Zjednoczonych. Na swoistym przesłuchaniu dowiaduje się, że ludzkość określana jest mianem Monstroteratum Furiosum (Ohydek Szalej) i uświadamia sobie, jak wiele bolesnej i wstydliwej prawdy zawiera się w tym żartobliwym określeniu. Czy zatem opuszczenie Ziemi i zasiedlenie innych światów nie wiązałoby się według Stanisława Lema z przesiedleniem z naszej planety tego, co złe?

– Ojciec trzeźwo oceniał człowieka, widząc w nim małpę z brzytwą. Pod cienką warstwą popkultury wspomaganej technologicznymi gadżetami, którymi się bawimy, ale przeważnie nawet nie rozumiemy zasad ich działania, przeciętny Ziemianin niewiele się różni od swojego przodka sprzed tysięcy lat. Mamy wielki potencjał czynienia zarówno dobrego, jak i złego – niestety to ostatnie robić jest o wiele łatwiej niż to pierwsze (odsyłam do Doktryny Trzech Światów z Wizji lokalnej). Stąd w twórczości Ojca nawoływanie do samoograniczania się – także w utworach satyrycznych, jakimi są Dzienniki… W listach do swojego amerykańskiego tłumacza Michaela Kandla pisał, że humor ma załagodzić gorycz wizji, które przekazuje, wizji niebędących owocem jego wyobraźni, lecz smutną konstatacją nad kondycją świata i ludzką naturą.

Stanisław Lem bardzo ważne tematy ubierał często w żartobliwe szaty. Czy rozbawiłoby go wysłanie przez Elona Muska w stronę Marsa wiśniowoczerwonego samochodu z manekinem na pokładzie, a do tego słuchającego Davida Bowiego?

– Elon Musk chyba spodziewał się eksplozji rakiety przy starcie, bo odniosłem wrażenie, że był nieco zdziwiony tym, że wystrzelenie samochodu w kosmos się powiodło. Ojciec byłby chyba nieco zgorszony latającą teslą w tym sensie, że nie pochwaliłby trywializacji podboju kosmosu. Neil Armstrong stawiając pierwsze kroki na Księżycu, nie wygłosił hasła reklamowego Coca Coli, nie wypowiedział nawet słów, które w uszach Amerykanów zabrzmiałyby być może patriotycznie w świetle kosmicznego wyścigu z Rosją, ale które przez inne narody mogłyby zostać odebrane jako nacjonalizm. Rzecz sprowadza się chyba do nowej dziedziny: granice żartów w kosmosie – nie dorobiliśmy się jeszcze ziemskiego podręcznika kosmicznego savoir vivre’u. Bez wątpienia jednak kosmiczna tesla Elona Muska to dowód na to, że prywatne firmy mogą z powodzeniem konkurować z państwowymi instytucjami, takimi jak NASA czy ESA. Największe wrażenie wywarło na mnie udane lądowanie boosterów i przypuszczam, że Ojciec także byłby tym widowiskiem urzeczony.

Stanisław Lem wypowiedział się kiedyś, że ludzie nie mają czego szukać na Marsie, bo planeta od 2 miliardów lat jest martwa i nie ma tam czym oddychać. Tymczasem jednym z planów Elona Muska jest tzw. terraformowanie Marsa (czyli przeprowadzenie głębokich procesów przekształcających Marsa w planetę podobną swoimi warunkami do Ziemi, m.in. w kwestii stworzenia atmosfery przyjaznej człowiekowi), budowa ludzkich kolonii oraz wydobywanie surowców z tej planety. Czy jest Pan w stanie odpowiedzieć, jak Stanisław Lem oceniłby ten pomysł? Również pod względem etycznym.

– Przypuszczam, że Ojciec pomysł oceniłby jako niewykonalny, nie wiem, czy wdawałby się w rozważania natury etyczniej. Skoro nie potrafimy powstrzymać się od psucia Ziemi, skąd mielibyśmy wiedzieć, jak „się urządzić” na Marsie? I czy kolonizacja Marsa miałaby stanowić dla Ziemian ratunek, zanim Słońce zacznie się przekształcać w czerwonego olbrzyma? Szansa, że ludzkość będzie wtedy jeszcze istnieć, jest raczej niewielka, biorąc pod uwagę nasze samobójcze tendencje. Na razie nie tylko nie możemy niczego kolonizować, ale z powodu promieniowania kosmicznego żywy i zdrowy człowiek nie zdoła nawet do Marsa dolecieć.

Od dawna wiemy, że na Marsie nie ma zielonych ludzików. Teraz szukamy ich daleko poza naszym Układem Słonecznym. Czy Stanisław Lem, oczywiście poza kartami swoich książek, wierzył, że nie jesteśmy sami we Wszechświecie?

– Wydaje mi się, że podobnie jak cały świat naukowy (np. projekt SETI) Ojciec przeżywał okresy wiary i niewiary w pozaziemskie cywilizacje. Najprostsza i trywializująca temat odpowiedź na pytanie o obce cywilizacje brzmi mniej więcej tak: być może istnieją obce cywilizacje, ale nigdy się z nimi nie skontaktujemy. A nawet jeśli kontakt by się udał, nie mielibyśmy sobie nic ciekawego do powiedzenia. Po szczegóły odsyłam do Głosu Pana, Solaris, Niezwyciężonego…

Stanisław Lem z synem Tomaszem (1977 rok)
Stanisław Lem z synem Tomaszem (1977 rok)

W jednym z wywiadów wyznał Pan, że z książek ojca najbardziej ceni Głos Pana. Dlaczego?

– Tylko osoba dobrze obeznana ze stanem współczesnej nauki ma świadomość, jak skromna jest nasza wiedza, a jak bezkresny ocean ignorancji. W tej książce uderzająco trafnie ukazany został cały ziemski świat widziany oczami naukowca; na dodatek Ojciec sam bardzo się tutaj odsłonił, dzięki czemu dowiedziałem się o nim rzeczy, których nie mógłby mi powiedzieć o sobie wprost. Sam pomysł „listu z gwiazd” jest świetny, reakcja świata nauki i polityki przedstawiona jest niepokojąco realistycznie, rzecz jest znakomicie napisana i w zasadzie historia ta do dziś pozostaje wiarygodna w tym sensie, że coś podobnego MOGŁOBY się wydarzyć.

Czy odziedziczył Pan po ojcu ciekawość świata, szczególnie tego dalekiego – Wszechświata? Interesuje się Pan misjami kosmicznymi, kosmologią, astrofizyką?

– Jestem uzależniony od informacji z frontu rozmaitych nauk. Wiele dałbym za to, aby móc się np. zapoznać z podręcznikiem fizyki szkoły średniej, który powstanie np. za trzysta lat (z uniwersyteckim oczywiście też, ale wątpię, czy bym go zrozumiał).

Czy życie pod jednym dachem ze Stanisławem Lemem wpłynęło na Pana życiowe wybory: studia, czytane książki, spędzanie wolnego czasu…?

– Rodzice często realizują swoje ambicje poprzez dzieci i w pewnym sensie stało się to także i moim udziałem. Innymi słowy trudno było mi wybrać studia inne niż nauki ścisłe – presja była silna. Do tego dołożył się „handicap” obcego języka w przedmiotach humanistycznych (Austria, a potem USA). Zarazem jednak zawsze ciekawiło mnie, jak „działa” świat, więc niewykluczone, że i tak fizyka czy matematyka były mi pisane. Za to skutecznie udało mi się uniknąć kariery architekta lub pianisty, co także przez jakiś czas mi groziło.

Książka autobiograficzna Stanisława Lema pt. Wysoki zamek ukazała się drukiem w 1966 roku. Dość wcześnie jak na autobiografię. Czy to właśnie dlatego podjął się Pan napisania książki o Ojcu, by uzupełnić te lata?

– Głównym powodem napisania książki o Ojcu była próba pocieszenia Mamy, która po śmierci Ojca w zasadzie straciła powód do życia. Miał to być hołd złożony z anegdot albo coś w rodzaju pomnika, ale z chałwy (Ojciec uwielbiał słodycze). Książka przypadła Mamie do gustu – choć niektórzy czytelnicy posądzali mnie o bujną wyobraźnię, zawarłem w niej samą prawdę. Ojciec był nietuzinkową postacią – także w życiu prywatnym.

Czy dziś po latach, czytając książki Ojca, potwierdza Pan, że rzeczywiście był wizjonerem, futurologiem? A może po prostu dobrym analitykiem rzeczywistości, świetnie wysnuwającym wnioski?

– Myślę, że był i wizjonerem, i futurologiem, a po części także filozofem. Co zaskakujące, jego prognozy często okazywały się trafniejsze niż ówczesnych „zawodowych futurologów” dysponujących instytutami naukowymi. Byłby o wiele bardziej znany na świecie, gdyby pisał po angielsku czy francusku. Przykład pierwszy z brzegu: myśl, że „celem przekaźnika jest przekaz” zapisał na dobrych kilka lat, zanim pod postacią „samolubnego genu” sformułował ją w 1976 roku Dawkins.

Gdyby Stanisław Lem nie miał daru pisarskiego, to kim zostałby według Pana?

– Myślę, że ścierałyby się tutaj dwie siły: presja mojego dziadka, który chciałby, żeby Ojciec został lekarzem, oraz inżynieryjna pasja Ojca do majsterkowania i wynalazków. Połączenie jednego z drugim mogłoby zrodzić coś bardzo interesującego, od fulerenów i nanorurek poprzez nanoroboty aż po egzoszkielety wspomagające osoby niepełnosprawne – choć czy któraś z tych rzeczy byłaby do zrealizowania w państwie należącym do bloku wschodniego?

Bardzo dziękuję za rozmowę.

Autorzy: Agnieszka Sikora
Fotografie: Copyright by Anna Lem, Copyright by Tomasz Lem