Dawno, dawno temu w pięknym kraju nad Wisłą w maju uroczyście i hucznie świętowano dni oświaty, książki i prasy. A jego mieszkańcy czytali więcej niż jedną książkę rocznie, jak czyni to dzisiejszy statystyczny Polak.
Dzieje się tak w czasach, kiedy półki i lady w księgarniach (także tych wirtualnych) uginają się pod ciężarem książek. Kiedy rocznie publikuje się w Polsce ponad 27 tysięcy nowych tytułów (nie jest to jednak liczba imponująca w skali europejskiej). Kiedy mamy do dyspozycji niewyobrażalnie wielką bibliotekę czy repozytorium tekstów o dowolnym statusie semiotycznym albo też „olbrzymią witrynę świata” (jak mówi Michel Houellebecq). Korzystać z nich możemy, nie wychodząc z domu. Nie mogę nie zacytować tu słów oczarowania francuskiego mecenasa sztuki widzącego w internecie rękopis ulubionego dzieła: „Dziś rano dowiedziałem się o czymś, co z jednej strony mną wstrząsnęło, a z drugiej strony mnie zachwyciło: w internecie dostępny jest rękopis Pani Bovary. To najbardziej zdumiewające wydarzenie, odkąd człowiek przespacerował się po Księżycu” (Pierre Bergé, Listy do Yvesa, tłum. M. Pluta, Warszawa 2014, s. 99). Sama przeżywam podobny entuzjazm, kiedy, przemierzając galaktykę internetu, zyskuję natychmiastowy dostęp do globalnych zasobów tekstowego świata.
Książka wprawdzie zbłądziła pod strzechy, ale nie znajduje czytelnika, który sprawi, że będzie żyła. W ubiegłym roku 19 milionów Polaków nie miało w rękach ani jednego tomu. Czy to oznacza, że znikną takie słowa i wyrażenia, jak erudyta, oczytany, mól książkowy, chodząca encyklopedia, skoro brak ludzi, których mogłyby nazywać i określać? Zostaną zapomniane, bo są niepotrzebne?
Badania nad czytelnictwem dzisiejszego Polaka zatrważają, ale i zachęcają do pytań o przyczyny stanu rzeczy. Padają różne diagnozy i hipotezy.
A może jednym z powodów nieczytania jest aktywność produsera? Powszechny dostęp do sieci dał internaucie idealne narzędzia do pisania i natychmiastowego upubliczniania swojego produktu. Jestem, więc piszę (dawniej: w jaskini, na płocie, na kartce papieru, dziś – na ekranie). Ale także: Piszę, więc jestem. Jeśli pewnikiem jest zdanie Nie można się nie komunikować, prawdą jest też to, że w cyfrowym świecie nie można nie pisać. I, rzecz jasna, nie wrzucać natychmiast do sieci tego, co się napisało. Pisać każdy może. I robi to, choć jeden trochę lepiej lub trochę gorzej – ale to nieważne. Akt pisania staje się dla homo virtualis aktem egzystencjalnym i tożsamościowym. Niepisanie jest równoznaczne z nieistnieniem.
Nigdy dotychczas w dziejach piśmiennictwa tak wiele osób nie tworzyło tekstów werbalnych i ich publikowanie nie było tak łatwe. Logosfera osiągnęła wymiar galaktyczny. W krótkim czasie ukształtowało się sporo gatunków mowy, które żyją tylko w internecie: blog, e-mail, tweet, post, hejt, a to zaledwie cząstka nowych lub zaadaptowanych i zaadoptowanych typów tekstów.
Zajęci pisaniem, nie mamy już chyba czasu, a może i ochoty, by jeszcze czytać to, co napisali inni. W rzeczywistości, w której wszyscy mogą być twórcami, zaczyna brakować odbiorców. Czy książce pomogą motywujące działania w mediach społecznościowych prowadzone pod takimi hasłami, jak: Nie jestem statystycznym Polakiem, czytam więcej niż jedną książkę rocznie, Przeczytam 52 książki w 2016 roku lub Nie czytasz, nie idę z tobą do łóżka? Hmmm…