Tak brzmi tytuł piosenki zespołu Bauhaus z początkowych sekwencji fascynującego filmu Zagadka nieśmiertelności (The Hunger) w reżyserii Tony’ego Scotta zrealizowanego według odważnej, wysublimowanej i intrygującej powieści Whitleya Striebera. Bohaterką jest licząca tysiące lat Miriam, która przekroczyła granicę życia i śmierci, istota gatunku równoległego wobec Homo sapiens. Dzięki krwi, którą wypija ze swoich ofiar, i dzięki rytmicznemu głębokiemu snowi, jest nieśmiertelna i piękna. Jej kochankowie obu płci, których stworzyła przez pocałunek krwi, też są nieśmiertelni, ale po długim okresie hedonistycznego życia gwałtownie się starzeją i ich nieśmiertelność staje się wegetacją. Nie umierają, ale też nie cieszą się życiem.
Aktor, który stworzył wizerunek archetypowego wampira, powielany wielokrotnie, zmarł, tak jak odszedł w niebyt zbiorowej pamięci konsumentów popkultury kruczowłosy i bladolicy hrabia Dracula w czarnej pelerynie podbitej krwistoczerwonym jedwabiem, narzuconej na strój wieczorowy, owładnięty nieodpartym głodem krwi. Czasem jednak wraca w wersji komediowej, gdzie ta stylizacja wzmacnia efekt anachroniczności bohatera.
Jego miejsce zajęły nowe wampiry: postaci złożone i pełne tragizmu, jak w przejmującym Pozwól mi wejść (także Dracula w kilku nowych filmach), borykające się ze swoją nie-ludzką kondycją wampiry hamletyczne, jak wampir Armand z Kronik wampirów Anne Rice, wampiry glamour, które uwodzą nas, śmiertelników, stworzone przez Stephenie Meyer w cyklu Zmierzch.
Każda epoka ma swojego wampira, który jest figurą lęków człowieka – tych uświadomionych, refleksyjnych, ale i tych ukrytych głęboko. Popkultura odpowiada też na pragnienia swojej epoki. Zachować młodość, być pięknym, usunąć śmierć z horyzontu, kontrolować siebie i otoczenie, żyć intensywnie, przekraczać granice. I kochać – przez wieczność. Ten typ wampira już nie przeraża, ale budzi pożądanie.
Doskonałym wcieleniem takiego nieumarłego okazał się Edward Cullen ze Zmierzchu, wzorzec mężczyzny początku XXI wieku, doskonały partner, wymarzony kochanek.
Rodzina Cullenów zawładnęła emocjami milionów odbiorców na całym świecie, i wcale nie tylko nastolatek. Wydatnie wsparła kolejne szaleństwo zrodzone przez teksty kultury popularnej: wampiromanię. Zmasowane działanie literackie, filmowe i marketingowe przyniosły efekt kulturowy: modę na wampiry manifestującą się w niezliczonych tekstach literackich i filmowych, grach, gadżetach, stylizacji, stylu życia.
Ale moda ma to do siebie, że przemija, czasem szybko. Ta wampiryczna utrzymywała się kilka lat, ale już zauważalnie słabnie. Czy na pewno mija? Przekonana, że wampiry zakopały się (jak robił to wampir Lestat), by przetrwać czas obojętności, i z braku bestsellerowych nowości sięgnęłam po rodzimy horror, słuchając opowieści o dziwnych i strasznych istotach z pogranicza snu i jawy oraz paranormalnych zjawiskach dziejących się na Roztoczu, które dotychczas kojarzyło mi się z pejzażem monotonnym i spokojnym, wręcz sielskim. Gdzież tam! Nic bardziej mylnego. Więcej tu niesamowitości niż w luizjańskim Bon Temps.
No i upływa 10 lat od opublikowania pierwszego tomu cyklu o wampirach z pochmurnego, mglistego Forks. Dobra okazja, by je przypomnieć. I Stephenie Meyer wykorzystuje okazję: pisze Życie i śmierć. Zmierzch opowiedziany na nowo. W końcu wampiry są wieczne.