Niepokoi coraz bardziej dominująca tendencja do definiowania postępu wyłącznie przez rozwój myśli technicznej i spychania dziedzin humanistycznych – trudniej mierzalnych, mniej spektakularnych – poza margines nauki. Ryzykowną nonszalancją jest niedocenianie tej refleksji, która umożliwia zgłębienie wiedzy o człowieku jako istocie społecznej, zwróconej ku drugiemu, empatycznej, wrażliwej, gotowej do bezinteresownego działania w świecie wszechobecnego kultu samowystarczalnego zwycięzcy i mody na roszczeniowość postaw. Powszechne jest dziś, błędne zresztą, utożsamianie postępu z zazwyczaj wąsko i jednostronnie rozumianym rozwojem. Zapominamy, że ten drugi winien być definiowany jako proces przechodzenia do stanów lub form bardziej złożonych czy też doskonalszych, ale zarazem zawsze podporządkowany godności osoby ludzkiej i osadzony w umocowanych legislacyjnie wartościach prawa naturalnego. Rozwój nie może nie szukać odpowiedzi na pytania o dobro człowieka, o jego los i miejsce w świecie. Nie może nie znajdować się poza kulturą, w przeciwnym razie zagraża jej. Wzrost gospodarczy nie pyta o sens i cel istnienia, lecz szuka zysku. Postęp technologiczny nie pyta o sens ludzkiego istnienia, a jedynie o to, czy coś jest technicznie możliwe i czy pomnoży korzyści finansowe.
To zgubne w skutkach pomieszanie pojęć, wręcz antagonizowanie środowisk nauk ścisłych i humanistyki, sieje spustoszenie nie tylko na naszych wyższych uczelniach, lecz przede wszystkim tam, gdzie mają one ze swoją misją docierać. A kryzys ten będzie się jeszcze bardziej pogłębiał, jeżeli zapomnimy, że najznakomitsze osobowości, najwięksi mistrzowie dokonywali wspaniałych rzeczy, bo nie stawiali granic we własnym umyśle, że nauki ścisłe i humanistyka nie wykluczają siebie wzajemnie, ale przeciwnie – jedne drugich potrzebują. Wydawałoby się, że takie stwierdzenie to banał. Praktyka naszej codzienności zdaje się jednak mówić zupełnie co innego.
Nawet organizowane dziś festiwale nauki dla licealistów skupiają się głównie na widowiskowych wykładach i prezentacjach z przedmiotów ścisłych. A gdzie i kiedy ci bardzo jeszcze młodzi ludzie mają skojarzyć naukę, rozwój, postęp z kondycją ludzkich wartości, z gotowością do niesienia pomocy, z solidarnością i braterstwem? W krajach anglosaskich wiele osób rozpoczyna studia od kursu filozofii, by umieć bardziej świadomie pokierować swoimi dalszymi życiowymi wyborami. To właśnie nauki społeczne i humanistyczne – od socjologii i filozofii, poprzez psychologię, historię, pedagogikę, filologie, aż po teologię i kulturoznawstwo albo sztuki piękne – tworzą przestrzeń dla rozwoju tak dziś potrzebnych nam wszystkim ludzkich wartości – niewidocznych czasem prawie z wysokości wykresów statystycznych i zza siatki tabel czy rubryk. To jest ta – deprecjonowana często, bo nieprzyczyniająca się do produkowania dóbr materialnych – wiedza, która pozwala poznać człowieka potrzebującego, która jest nieodzowna do funkcjonowania społeczeństwa w warunkach trudnych, takich jak poszerzająca się przestrzeń biedy i patologii, dokładnie taka, w jakiej żyjemy i na której istnienie nie możemy zamykać oczu, nawet gdy nas bezpośrednio nie dotyczy. Dewaluowanie humanistyki jako nauki niesie jak najgorsze następstwa, a jednym z najbardziej bolesnych jest odchodzenie od ocalających wartości. Pisał przed laty Edward Stachura: „[…] coraz więcej wkoło ludzi, o człowieka coraz trudniej”. Dodajmy, także w nauce...