Ostatnio było o winie, to teraz napiszę o zakąskach. Czy Państwo wiedzą, co to znaczy napawali? Nie? To dobrze, bo ja też nie wiedziałem, gdy to pierwszy raz usłyszałem. Kto napawał, czym napawał i dlaczego – oto były dla mnie tajemnice nieprzeniknione. Ponieważ z racji wieku słuch mi nieco szwankuje, to na wszelki wypadek pomyślałem, że się może przesłyszałem. I w dodatku z kontekstu wynikało, że to miało być coś do jedzenia. A jeśli tak, to pewnie jakaś potrawa kaukaska albo turecka czy inne takie chaczapuri, chinkali czy chakapuli albo pilaw. Aliści okazało się, że napawali to nic takiego. Napawali, czy raczej Napa Valley, to nazwa kalifornijskiej doliny znanej z uprawy winorośli. Do produktów wyrobionych z owej winorośli podaje się rozmaite zakąski, a więc sery czy wędliny. Gdzie indziej nazywa się to deska serów czy deska wędlin, a w Ameryce Napa Valley snack albo Napa Valley bit.
W Austrii, a zwłaszcza w Styrii i Karyntii, podobny poczęstunek nazywa się Brettljause i jest serwowany w wiejskich chałupach, przerobionych na gospody, tzw. Buschenschenken. Jeszcze przed akcesją do UE rząd austriacki, pragnąc zachęcić rolników do produkcji, pozwolił na prowadzenie w gospodarstwach działalności gastronomicznej bez obkładania jej podatkami. Warunek jest jeden: pokarmy muszą być wyprodukowane w gospodarstwie. Nie należy się więc spodziewać frykasów zza siedmiu mórz, ale raczej tego, co turysta lubi najbardziej: towarów ze świniobicia i ewentualnie szklaneczki wina, jeśli gospodarstwo wyposażone jest w winniczkę (a na ogół jest), może też być Schnaps własnej produkcji. Oczywiście wszystko przechodzi ewolucję i niektóre Buschenschanki stały się słynne na całą okolicę, a nawet na cały kraj, a nawet na całą Europę i nie sądzę, aby podawano tam tylko to, co na miejscu wyprodukowano. Ale miło, że się starają dotrzymać kroku komercji i szybko ekspandującemu fast foodowi. Nawiasem mówiąc, te Brettljause i Napa Valley bits, i może jeszcze jakieś, których nazw już nie pomnę (ale jestem przekonany, że istnieją) to jedne z filarów kultury slow food, która krzewi się w całym współczesnym świecie, również w Polsce. To dzięki tej kulturze możemy smakować polskie sery, polskie gęsi świętomarcińskie, a także, niestety, pijać polskie wino. Piszę „niestety”, bo wbrew rozmaitym hurraoptymistom nie sądzę, aby nasz klimat sprzyjał rozwojowi winorośli. Na razie jest to raczej działalność hobbistyczna i niszowa. Powtarza się argumenty, że ,,już w średniowieczu na terenach polskich” mnisi produkowali wino, które na przykład pito w Krakowie. Wówczas mnisi produkowali wino również w krajach skandynawskich czy w Anglii, ale takie to były czasy: czasy, kiedy woda w miastach była kiepskiej jakości i należało ją odkażać. A nie były znane inne ,,odkażalniki” poza alkoholem.
To, co napisane wyżej, na razie nie ma zbyt wiele wspólnego z uniwersytetem, zwłaszcza Śląskim. Żeby uzasadnić opublikowanie tego felietonu, składam niniejszym ofertę uruchomienia nowych kierunków studiów – na miarę naszych czasów, wymagań i oczekiwań. Proponuję, by powstały enologia, fromażologia czy kiełbasoznawstwo dzienne, trzyletnie, stacjonarne i podyplomowe. Przewiduję szeroki napływ zainteresowanych, szczególnie jeśli zapewnimy praktyki i staże w Napa Valley, w Steiermark, we Włoszech i innych krajach, gdzie studiowanie tej wiedzy ma ogromną tradycję.