27 marca przypada Międzynarodowy Dzień Teatru – święto uchwalone w 1961 roku, na pamiątkę otwarcia Teatru Narodów w Paryżu. Z tej okazji przyglądamy się scenom najbliższym – śląskiej i zagłębiowskiej. Dr Fox przybliża historię, zawikłane losy obu teatrów oraz kreśli obraz ich obecnej kondycji.
Choć żyją w przykładnej zgodzie, z dala od politycznych potyczek, nadal jednak mówimy o teatrach śląskich i zagłębiowskich. Czy jest powód, dla którego dokonujemy takiego rozróżnienia?
To wynika wyłącznie z kontekstu historycznego, okoliczności powstania tych teatrów. Najstarszym w regionie jest teatr sosnowiecki, otwarty w 1897 roku, który był jedną z sześciu istniejących wówczas scen polskich. Uruchomienie teatru było bodźcem, aby osada mogła aplikować o przyznanie jej praw miejskich, co stało się dopiero po pięciu latach. Zadanie sceny sprowadzało się głównie do zapewnienia rozrywki miejscowej społeczności. Niewiele miast z zaboru rosyjskiego, pruskiego czy austriackiego posiadało sceny, na których mógł się pojawiać polski repertuar. Na tym tle Sosnowiec wyrasta jako znaczące miejsce, gdzie dbałość o polskie słowo ujawnia się m.in. poprzez działalność kulturotwórczą, a tym stało się powołanie instytucji teatralnej. Początki nie były łatwe, kolejni antreprenerzy borykali się z wieloma problemami, aby zachować ciągłość sezonów teatralnych. Nie obyło się bez zakusów, zamiany stałego repertuarowego teatru na scenę impresaryjną, gdzie mogłyby występować zespoły z Wrocławia czy Krakowa. Znaczenie teatru sosnowieckiego w regionie, jego kulturotwórcza, by tak rzec, rola zaczyna słabnąć z chwilą pojawienia się w okresie plebiscytowym różnych integrujących społeczeństwo polskie grup teatralnych, zespołów Edmunda Rygiera czy Henryka Cepnika. Powstanie polskiego teatru w Katowicach w roku 1922 odsuwa sosnowiecką scenę na plan dalszy i niweczy ambicje miasta na pozostanie kulturalną stolicą regionu.
Zdrowa konkurencja mobilizuje.
Było to bardziej mierzenie swoich możliwości niż konkurencja. Zagłębiacy podejmowali różne próby pozyskania widzów zza Brynicy, słusznie zakładając, że dwudziestopięcioletni staż sytuuje scenę na znacznie lepszej pozycji niż dopiero rodzący się wówczas Teatr Śląski. W Katowicach przykładowo można było, i to po niższych cenach, zakupić bilety na sosnowieckie spektakle. Nie bez znaczenia pozostawał fakt, że warunki ekonomiczne obu scen były nieporównywalne. Katowicki teatr wspierał nie tylko wojewoda Grażyński, teatr otrzymywał także pokaźne subwencje z kasy miasta. Tymczasem sosnowiecka scena musiała być samowystarczalna.
Skutki odzwierciedla ówczesny repertuar.
To oczywiste, że zróżnicowanie ekonomiczne narzuciło taki, a nie inny model sceny. Teatr zagłębiowski był teatrem popularnym, musiały więc znaleźć się w jego repertuarze farsy i komedie, ale trzeba pamiętać, że nie tylko. Pod koniec lat dwudziestych okres dyrekcji Adama Polewki zapisał się głośnymi inscenizacjami dramatu Sacco i Vanzetti jego autorstwa czy Sędziów S. Wyspiańskiego. Przeważały pozycje lekkie i przyjemne, ale nie brakowało przedstawień ambitnych, adresowanych do wymagającego widza.
Teatr Śląski w tym czasie nadrabiał zaległości, zabiegał o publiczność, budował swoją pozycję.
To zrozumiałe. Na scenie królował polski dramat romantyczny: Mickiewicz, Krasiński, Wyspiański… Najlepsi reżyserzy przygotowywali monumentalne inscenizacje. Dyrekcja Mariana Sobańskiego zapisała się w historii teatru niezwykłymi wydarzeniami artystycznymi.
Po wojnie próbowano na siłę zbratać oba teatry.
To był moment zwrotny w teatralnych relacjach pomiędzy Katowicami i Sosnowcem. W 1948 rolu zamknięto scenę zagłębiowską i powołano koncern, który zasiliły teatry: katowicki, opolski i sosnowiecki, przyznając zarządzanie Teatrowi Śląskiemu. Mimo wcześniejszych zapewnień, że poziom życia teatralnego w Sosnowcu nie ucierpi, tak się nie stało. Miasto właściwie straciło teatr, sceną zagłębiowską zawładnęli twórcy socrealistyczni, a o repertuarze i wszelkich sprawach administracyjnych, włącznie z wysokością etatów aktorskich, decydowała centrala w Katowicach. Pierwszy, i to dość szybko, odłączył się teatr opolski. Być może obawa przed konkurencyjnością sprawiła, że ten dziwny związek katowicko-sosnowiecki przetrwał siedem lat i dopiero w 1955 roku definitywnie się rozpadł, przywracając miastu znad Brynicy jego rodzimy teatr. Zabieg ten jednak pozostawił trwałe ślady. Lata 60. i 70. to okres wielkiej migracji aktorów sceny sosnowieckiej do cieszącej się już dużym prestiżem sceny wojewódzkiej, aby później, z różnym powodzeniem, piąć się jeszcze wyżej, do Krakowa, Warszawy…
Przypomnienie w telegraficznym skrócie historii obu teatrów wydaje się zasadne, ponieważ owe korzenie z jednej strony kształtowały zasady pokojowej koegzystencji, z drugiej zaś nie pozostały przez kolejne dziesięciolecia bez wpływu na kształtowanie repertuaru obu scen.
Teatr Zagłębia pod dyrekcją Jana Klemensa, która trwała ponad 20 lat, to okres konsolidowania się publiczności, którą przyciągały poprawnie realizowane spektakle, dosyć różnorodne propozycje, od klasyki światowej i rodzimej po dramat współczesny, ale zapoczątkowany w latach poprzednich repertuar, w którym dominowały komedie i farsy, do czego widzowie byli przyzwyczajeni, pozostawał nadal wiodącym. W latach osiemdziesiątych pojawiają się, to już za dyrekcji Adama Kopciuszewskiego, nowi młodzi reżyserzy, niemal każda kolejna premiera staje się wydarzeniem, wspaniałe realizacje Zbigniewa Zasadnego, Jacka Bunscha przynoszą zasłużone nagrody… Jak pisał Jacek Sieradzki, te spektakle dawały „Zagłębiu” szansę na wyjście z cienia Teatru Śląskiego.
W latach 80. katowicka scena nie musiała już walczyć o pozycję. Swoją obecnością naznaczyli ją wielcy twórcy teatralni: Horzyca, Bardini, Zawistowski, Kantor, Jarocki, Szajna, Kreczmar, Lange, Zamkow…
Dyrekcja Jerzego Zegalskiego to okres Szekspira, Moliera, Becketta, Witkacego, Czechowa. Wiele świeżości wniósł Bogdan Tosza, który wsławił teatr wielkimi wydarzeniami artystycznymi, przypomnijmy choćby wieczór poezji Josifa Brodskiego, na scenach gości wówczas dramat współczesny, swoje jednoaktówki wystawia Ingmar Villqist, rusza mała scena w Malarni. Okresy kolejnych dyrekcji: Henryka Baranowskiego, Tadeusza Bradeckiego to fala nowości, ale przy zachowaniu proporcji w odniesieniu do repertuaru klasycznego. Pojawiają się odważne a zarazem kontrowersyjne inscenizacje. Dużo się dzieje.
O ile w przypadku teatru zagłębiowskiego pozostajemy przy sosnowieckim zespole, o tyle w odniesieniu do teatru śląskiego mamy już do czynienia z dużo większą liczbą zawodowych scen.
To bardzo istotna różnica. Repertuar teatru katowickiego uzupełniają propozycje byłej Operetki, później Gliwickiego Teatru Muzycznego, Teatru Rozrywki w Chorzowie, małych, kameralnych scen, Teatru Nowego w Zabrzu, Korezu i wielu innych. Każdy z nich przyciąga publiczność z różnych stron regionu. Nie zapominajmy o przyzwyczajeniach, które przez lata kontraktowania przez rożne zakłady pracy biletów na spektakle stworzyły bardzo stabilną a jednocześnie domagającą się konkretnych przedstawień publiczność. Ta inwestycja nadal procentuje. Pojawienie się Teatru Rozrywki trochę zamieszało w środowisku. Chorzowska scena nastawiona na młodego odbiorcę bardzo szybko okazała się znakomitym nabytkiem. Młodzież dała się porwać musicalowym hitom i zachwycona znakomitymi inscenizacjami trochę z niechęcią zaczęła spoglądać na statyczne, wymagające głębokich przemyśleń spektakle wystawiane na deskach teatrów dramatycznych Katowic i Sosnowca. Różnorodność propozycji i łatwość przemieszczania się z miasta do miasta powodują, że publiczność coraz mniej przywiązuje się do jednej sceny.
Każdy dyrektor teatru zabiega o młodych. Czy studenci są bywalcami okolicznych teatrów?
Przełamywanie stereotypu nie jest proste. Młodzi ludzie nadal chętnie i niemal bez wahania decydują się na wyjazd do Wrocławia, Krakowa, Warszawy, natomiast nie łatwo jest ich namówić na spektakl w okolicznych teatrach. Widzę jednak, jak znakomicie reagują na propozycje wciągnięcia ich w proces tworzenia przedstawienia czy repertuaru, propozycje, z którymi wychodzą do nich dyrektorzy Teatru Śląskiego Robert Talarczyk i Teatru Zagłębia Zbigniew Leraczyk. Traktowanie widza już nie tylko jako adresata swoich własnych propozycji, ale zaproszenie go do współtworzenia, jest atrakcyjną zachętą i myślę, że to bardzo dobry kierunek i sposób na pozyskiwanie młodej widowni. Być może widz-partner to klucz do rozbicia stereotypu. Resztę muszą zdziałać dobre spektakle, takie jak na przykład sosnowiecki Korzeniec w reżyserii Remigiusza Brzyka, Bobiczek w inscenizacji Łukasza Kosa czy katowicki kameralny Jakobi i Leidental w reżyserii Joanny Zdrady.
Życie teatralne w regionie bardzo wzbogacają liczne przeglądy, festiwale, pokazy…
Katowickie „Interpretacje” czy zabrzańska „Rzeczywistość przedstawiona” to festiwale o uznanej już randze ogólnopolskiej. Cieszy nas, że do tej czołówki liczących się imprez teatralnych dołączyła propozycja Bytomskiego Centrum Kultury, którą zainicjowała nasza absolwentka Dagmara Gumkowska. „Teatromania” w ciągu piętnastu lat istnienia stała się wydarzeniem w skali międzynarodowej, dzięki któremu widzowie mogą obejrzeć najciekawsze zjawiska światowego teatru. Podobnie stało się z „Hartowaniem teatrem”, projektem, który otworzył podwoje młodej polskiej scenie offowej. Wielką szkodą dla Katowic i regionu stało się zarzucenie spotkań Teatru Wizji i Plastyki, festiwalu, który wychodząc na ulice miasta, przyciągał swoją niezwykle oryginalną formułą ludzi różnych profesji i zainteresowań, wypełniał przestrzeń miasta, zagospodarowywał obiekty postindustrialne.
Pojawiło się także wiele zespołów amatorskich. Czy to nie powinno wzbudzać niepokoju?
Przeciwnie. Pomysłów na własny teatr jest rzeczywiście sporo i wciąż pojawiają się nowe, różni je forma, poziom, środki ekspresji, sposób nawiązywania dialogu z publicznością… można by tu mnożyć detale konstruujące spektakl, ale najważniejsza pozostaje motywacja. Młodzi nie odwracają się od teatru, chcą jednak w nim uczestniczyć i tworzyć go według własnych wyobrażeń, dlatego próbują, eksperymentują, poszukują. Różny jest los tych zespołów, jedne znikają, inne nabierają rozpędu, tryskają pomysłami, tworzą wokół siebie coraz mniej przypadkową widownię. To widać na przykładzie Teatru Bezpańskiego, który po czterech latach działalności otrzymał siedzibę w budynku zabytkowego dworca PKP w Rudzie Śląskiej Chebziu. Jeśli więc tylko w takim tempie nadal będzie wzrastać kultura teatralna, możemy nie obawiać się pustych widowni.