Jak pozwala wierzyć tradycja, o północy między wigilijnym wieczorem a porankiem Bożego Narodzenia zwierzęta mówią ludzkim głosem… I choć mimo usilnych starań w dzieciństwie (potem niestety zaniechanych) nie udało mi się tego usłyszeć, najprawdopodobniej nigdy już nie przestanę być ciekaw, co mogłyby mi powiedzieć.
Czasem odwiedzam pewną śląską klinikę weterynaryjną wraz z mocno już przez życie sfilcowanym i bezgranicznie przeze mnie uwielbianym perskim kotem, któremu jakieś siedemnaście lat temu dałem imię mojego ulubionego pisarza… Ilekroć więc z Jorge Luisem Borgesem przychodzimy po lekarską poradę (choć, gwoli ścisłości, tylko ja na te wizyty chodzę piechotą), spotykamy licznych ludzi ze swoimi pupilami. I bardzo miłe są to spotkania.
Tak jak psy i koty (że o najrozmaitszych królikach, chomikach, szczurkach, jaszczurkach czy myszach nie wspomnę), również ludzie, którzy tam przychodzą, są – rzecz jasna – najrozmaitsi. Wiek posiadaczy zwierząt, wykształcenie, płeć, status społeczny, ubiór, gusta… Prawdziwy amalgamat, tygiel wręcz…, a jednak właśnie w tym miejscu – w weterynaryjnej poczekalni – bardziej chyba niż gdziekolwiek indziej ludzie ci bez trudu i w zasadzie natychmiast znajdują wspólny język (a co nie mniej ważne, chętnie i często się do siebie oraz zwierząt uśmiechają).
Inaczej jest w poczekalni do lekarza „ludzkiego”. Zdarza się, że pani panu przed gabinetem dentystycznym opowiada, jak to znajomy po którejś z wizyt dostał zakażenia i w męczarniach umarł, a starszy pan młodszej pani przed drzwiami do ortopedy żali się, że już piąty rok czeka na endoprotezę, a z każdym dniem coraz gorzej chodzi i żyć mu się już nie chce. Ten i ów pacjent przypomina o pomyłkach lekarskich, które słuchaczy przyprawiają o zawał serca. A czekając z dziećmi na szczepienia, nagle któraś z troskliwych mam uznaje za konieczne poinformować pozostałe mamy, jak to dziecko sąsiadki przez pomyłkę pielęgniarki zostało podwójnie zaszczepione tą samą szczepionką, co o mały włos nie zakończyło się śmiercią maleństwa. Pacjenci-ludzie podnoszą temperaturę lęku i stresu do najboleśniejszych granic, raz jeszcze uświadamiając sobie wzajemnie, że są bezradni wobec coraz bardziej przerażającej machiny polskiej opieki zdrowotnej.
Zgoła inaczej jest u weterynarza. Najpierw pojawiają się uśmiechy na widok każdego małego pacjenta-zwierzęcia, potem padają pytania o ich imiona i przyzwyczajenia. Okazuje się, że malutki kotek, jak tylko włączyć telewizor z transmisją piłkarską, wprost wzroku nie może oderwać od ekranu i dlatego nazywa się „Kibic”, a inny, nieco starszy od tamtego, zajada się zupą ogórkową z większym apetytem niż najbardziej wyrafinowanymi kocimi frykasami. Dalej rozmowa dotyczy urody i mądrości zwierząt, i tego, że nie ma ukochańszych chwil niż te wspólnie spędzone. Podczas rozmów każde zwierzę ciągle jest głaskane, tulone i uspokajane, a ich właścicielom do głowy by nawet nie przyszło, by mówić o okropnościach oraz medycznych pomyłkach doświadczanych zarówno przez ludzi, jak i przez zwierzęta.
I w takich chwilach myślę sobie, jak by to nasze człowieczeństwo wyglądało, gdyby nie zwierzęta, które cenią w człowieku tylko człowieka, a nie role, jakie przyszło mu w życiu odgrywać... A co ważniejsze, z niesłychaną wprost zdolnością zwierzę potrafi z człowieka wydobyć człowieka i we własnych oczach pozwala mu się przejrzeć, i pogłaskać da się, i przytulić, a spojrzy tak, że żadnych słów nie trzeba…