NIE LUBIĘ CHODZIĆ NA RADĘ WYDZIAŁU

Te przypadkowo zasłyszane w przerwie obrad słowa poruszyły mnie. Gdy wróciłam na salę stało się jasne, że miałam je na końcu języka, że "wyjęte z ust" i zobiektywizowane stały się sygnałem zjawiska. Zaczęłam drążyć temat. Pytanie do koleżanki z lewa, kolegi z prawa, z wydziału X i wydziału Y, z uczelni należącej do ścisłej czołówki i z uczelni "na dorobku". Wszędzie to samo. Nikt nie lubi chodzić na rady wydziału. - A Pan? - zwracam się do dziekana. Wzruszając ramionami mruczy pod nosem, że to dopust, który przyjmuje z dobrodziejstwem inwentarza. Czyli obowiązek. To nie rewia mody, przedstawienie teatralne, bankiet, film, czy widowisko cyrkowe. Chociaż, od czasu do czasu zdarzają się sceny godne niejednej sztuki dramatycznej, a przebieg obrad przypomina chwilami sceny z ponurego spektaklu, prowadzonego ręką niewidzialnego reżysera z piekła rodem. Że też owa ręka nie zadrży. "Dziś coś z Mrożka" - podsumowuje obrady młoda Pani adiunkt. Ktoś inny wymienia nazwiska autorów sztuki absurdu. Więc jednak widowisko, ale w znanych dekoracjach, ze scenariuszem "porządku dziennego", "bohaterami", którzy stosownie do okoliczności "cyzelują" swoje role. Tylko, czy "sztuki", które są grane na radach wydziału mają oczyszczającą moc katharsis? Nie wiem, może. Oby tak było.

Bo rady wydziałów - to najważniejsza instytucja, na której opiera się "ustrój" każdej szkoły wyższej. Organ władczy i doradczy zarazem. Zapadające uchwały mają moc prawną, chociaż nie zawsze podejmowane są w pełni świadomości wszystkich członków, często bez liczenia się z tym, jakie za tymi uchwałami pójdą konsekwencje finansowe i rzeczowe. Nonszalancja wnioskodawców i rozmach pobożnych życzeń są niekiedy zdumiewające.

CO BY BYŁO GDYBY...

Co by było, gdyby nie było rad wydziałów? Bardzo wielu rzeczy. Klęska, paraliż, katastrofa uczelni. To najważniejsze zgromadzenie, zarówno o charakterze akademickim jak i administracyjnym, decyduje o obliczu autonomii wydziałów jako samodzielnych jednostek oraz w ostatecznym wyniku o kształcie całej uczelni wyższej.

Więc gdyby nie było rad wydziałów zamarłoby życie - studenckie - przede wszystkim ponieważ nie miałby kto podejmować decyzji o limitach przyjęć, sposobach rekrutacji i dokonywać samej rekrutacji kandydatów, zatwierdzać planów i programów studiów, powoływać nowych kierunków, ratować starych przed zagładą personalną, powierzać "warunkowo" zajęć zastrzeżonych dla określonej kategorii samodzielnych pracowników itp. Można więc powiedzieć, że to dzięki uchwałom rad wydziałów zapełniają się tłumnie audytoria i sale wykładowe, albo zieją pustką, kształtuje się oblicze architektoniczne (wnętrza i otoczenia), zaplecze techniczne, zapewniające komfort studiowania lub jego brak, dostęp do zbiorów bibliotecznych, komputerów i baz danych. Ale przede wszystkim dostęp do ludzi, ponieważ to oni decydują o jakości i o tworzeniu duchowych dóbr. Do pracowników naukowych. Wszystkich grup i kategorii. Do niedawnych kolegów, którzy stali się asystentami, do profesorów wszystkich odmian, także po ich przejściu na emeryturę. To właśnie ta różnorodność generacyjna jest jednym ze skarbów szkoły wyższej. Przeciwna jestem spłaszczaniu hierarchicznej drabiny i likwidowaniu jej szczebli, jakoby sprzecznych z nowoczesnością. Więc bez rad wydziału nie byłoby "ruchu" kadrowego, owego dźwigania się w kierunku profesorskości, doskonalenia wydziału jako jednostki akademickiej w pełnym tego słowa znaczeniu. Nie byłoby doktoratów i habilitacji, nowych mianowań na stanowiska profesorskie i wniosków o nominacje do profesorskiego tytułu. W tym sensie rada wydziału pracuje dla siebie i na siebie, jest demiurgiem własnego rozwoju i akuszerem swego statusu i pozycji, ale też sprawcą przyczyniającym się do ich degradacji, a nawet agonii. Obawiam się, że "puste", senne lub pozorowane obrady rad wydziałów nie są zapowiedzią wzrostu i odnowy biologicznej. Że zbyt często stanowią redutę obrony partykularnych i doraźnych interesów, załatwiają sprawy na dziś, a nie na jutro, a w obliczu zagrożenia reagują wyłącznie obronnie, tworząc wygodne alibi, w postaci argumentów, że nie było "warunków", za co obwiniać należy "Onych", kimkolwiek by owi "Oni" nie byli. Sumując: bez wydziałów i ich rad nie byłoby uniwersytetów. Bagatelka.

SKĄD NIEZADOWOLENIE?

Po pierwsze - jakieś zgrzyty w samym porządku obrad. Zamiast porządku robi się nieporządek. Popadanie w skrajności. Miarowy rytm "maszynki do głosowania" nagle ulega zakłóceniu. Coś zazgrzyta, albo my sami przerażeni własnym zachowaniem manekinów i ogarnięci frustracją jednomyślności zatrzymujemy impet poparcia. Nagle ktoś zadaje niewinne pytanie w całkiem prostej sprawie, np. przydziału zajęć osobie X, która nigdy nie budziła zastrzeżeń. I zaczyna się długotrwała dyskusja, w której niemal wszyscy muszą zabrać głos, jakby w obawie przed posądzeniem o figuranctwo i bierność. Ale i sam porządek dzienny często budzi zastrzeżenia. Wiem co mówię, bom sama jako b. dziekan nie bez winy. Porządek obrad to sztampa: "Komunikaty dziekana, sprawy naukowe, sprawy dydaktyczne, wolne wnioski", na które nie ma czasu, ani sił.

Przyszły historyk - archiwista będzie miał zapewne ułatwioną, ale i utrudnioną analizę. Więc co się naprawdę działo na tej radzie wydziału?. Nie wiadomo. Ogólnie uważa się, że w tym lakonicznym porządku umieszcza się za dużo spraw (często nie zasygnalizowanych). Obrady toczą się wartko, ponieważ nikt nie zabiera głosu. Las rąk w uniesieniu aprobaty. Trzeba się naprawdę narazić, by ściągnąć na siebie "baterie ognia" nieżyczliwej frakcji zgromadzenia uczonych. Tak bywa przy głosowaniach "personalnych". Promotorzy drżą. Na chwilę. Werdykt "jednomyślnie tak" usuwa napięcie. Ale bywają werdykty "nie", które przeszły jednym głosem. Ktoś się wstrzymał, ktoś akurat wyszedł z sali, komuś przypadkowo drgnęła ręka i głos nieważny. Konsternacja. Taki dobry kandydat, świetna obrona i nie przeszedł? "Ja głosowałem za", słychać publiczne głosy poparcia. Wygląda na to, że większość opowiada się za. Więc skąd ten negatywny wynik? Ale powtórzyć głosowania nie można. Sprawa padła, czasem o życiowej wadze, dla wydziału i dla osoby. Może zabrakło namysłu, dojrzałej dyskusji, przekonywującej argumentacji? Och, zabrakło tego, czego właśnie jesteśmy najbardziej spragnieni. Dyskusji nad problemami, a nie głosowań nad sprawami. Brak merytorycznej dyskusji, albo jej pozorowanie, przypominające parodię, jest jednym z najczęściej podnoszonych zarzutów wobec rad wydziałów. A także to, że o sprawach ważnych mówi się krótko, a marginesowym poświęca się nieproporcjonalnie dużo czasu.

Niektórzy twierdzą, że dzieje się tak, ponieważ dyskusje merytoryczne odbywają się gdzie indziej, w ciszy gabinetów, na kolegiach lub komisjach. Jeśli sprawy są dobrze przygotowane - przechodzą, jeśli źle - czasem padają. Zawsze jednak bez publicznego fechtunku intelektualistów, zasiadających w radzie wydziału. Zdarza się też, że ktoś głosuje "nie", a wychodzi, że jego głos zaliczony został do "tak". Protestować, domagać się przeliczenia głosów? Wprowadzać zamieszanie do wartko postępujących głosowań? No właśnie, może jednak warto?

Uchwały w najważniejszych sprawach, sprawach awansów naukowych, prowadzenie procedur i przewodów doktorskich i habilitacyjnych powinny być przedmiotem szczególnej troski i dbałości o poziom. To się zawsze opłaci. Taktyka "dołożyć koledze", odegrać się za krytyczną opinię w przeszłości, te wszystkie reakcje podrażnionej ambicji, czy niezaspokojonych aspiracji, sprzeczne z etosem pracownika naukowego pozostaną tak długo jak długo osiągnięcia naukowe będą środkiem do celów ubocznych, a nie celem samym w sobie, autotelicznym. Nieprędko to nastąpi. Ale jeśli coś drgnie w tej dziedzinie będzie miało dobroczynny wpływ na proces uzdrawiania i oczyszczania atmosfery w środowisku akademickim.

MONSTRUALNA STRATA CZASU

Szczęśliwi godzin nie liczą. Więc jeśli na radzie wydziału procesują się o każdą minutę niepotrzebnie traconego czasu to chyba musi to być uczestnictwo dolegliwe i w subiektywnym bilansie czasu traktowane jako strata. Może udałoby się zrezygnować na przykład z komunikatów, które są oczywiście ważne, zwłaszcza informacje dziekana z obrad senatu i senackich komisji, ale może warto podawać je do wiadomości całej społeczności wydziałowej, nie tylko raczyć uszy szanownych członków rady? Oni szybko zapominają różne wiadomości, podczas gdy "milcząca większość" skarży się, że na wydziale grany jest nieustannie czeski film pt. : "Nikt nic nie wie". Z taką, słuszną moim zdaniem, pretensją zwróciła się jedna Pani adiunkt, która chciałaby, choćby na prawach "wolnego słuchacza", przysłuchiwać się obradom rady, ponieważ czuje się niedoinformowana.

Czasem "rozpędzona lokomotywa" obrad nagle hamuje doznając zapaści, powstaje tzw. czas jałowy, sprzyjający ukojeniu skołatanej głowy. Przemożna senność ogarnia pełnych wigoru dyskutantów i realizuje się scenariusz anegdoty o sprawdzaniu się snów. O tym, jak jeden pan profesor miał sen, że jest na radzie wydziału. Budzi się i rzeczywiście jest na radzie wydziału. Ten czasu nie marnował.

SZKOŁA DEMOKRACJI CZY "NAUCZKA"?

Nie zapominajmy, że w skład rady wydziałów wchodzą studenci, ich demokratycznie wybrani przedstawiciele. Z samorządu do rady wydziału. Nie odważyłam się kierować pytań do studentów. Zresztą, nawet by mi się to nie udało. Poznikali. Hipotetycznie z kilku powodów. Mogą być zniechęceni do udziału w ciałach, które ich odrzucają, jak niepotrzebny przeszczep, niezrozumiałą fanaberię ustawodawcy. Następuje obopólne szybkie i głębokie rozczarowanie. Ze strony nas, pracowników jest to skłonność do gaszenia ich buńczucznej i trudnej czasem do strawienia swady, ale jednak swady świadczącej o zaangażowaniu. Następuje więc szybko totalne zniechęcenie studentów do uczestnictwa w radach wydziału. Owszem, młodzi mają czasem swoje za uszami, zapominają o elementarnych zasadach dobrego wychowania, walczą w złym stylu. Jednak jeśli na czymś im zależy to nie wolno lekceważyć ich głosu. Brak manier razi, ale przyrost bierności, albo zgoła niechęć do wszelkiego uczestnictwa także budzić może niepokój. Młodzi są wrażliwi na wszystko co jest nieszczere i pozorowane. gdy wyczują koalicje i układy, podskórne animozje, załatwiania "porachunków" ogarnia ich słuszne obrzydzenie. Razi ich formalny aspekt wielu spraw, bez merytorycznej treści. Absencja studenckiej reprezentacji w radach wydziału może napawać niepokojem. Niepokorna, czasem rozrabiająca młodzież powinna być traktowana w pełni partnersko, bez owego tonu wyższościowego i lekceważącej postawy "co oni tam wiedzą". Oni wiedzą swoje.

Autonomia wydziałów to wielki dar, przywilej, ale nie mniejszy obowiązek i wielka odpowiedzialność za kształtowanie zarówno elit umysłowych teraźniejszości jak i przyszłości. Po prostu - misja. Nie przesadzam.