KRÓTKI KURS HISTORII DLA ŚREDNIO ZAINTERESOWANYCH

Legenda przyprawiona szczyptą snobizmu powstawała na przełomie lat 50/60. Egalitarność i gargantuiczny rozrost to lata 70/80. 80/90 stan hibernacji. Tak najkrócej jak mogłem, przedstawiłem historię pewnego zjawiska zwanego klubem studenckim. Celowo użyłem zwrotu "zjawisko", uważam bowiem, że wszystkie najcenniejsze dokonania w sferze tzw. kultury studenckiej miały swe źródła i materialne oparcie w klubie studenckim, co oczywiście wcale nie świadczy o tym, by zasługi te były równoznaczne z wpisaniem klubów na listę zbytków kultury narodowej.

Powiedzmy sobie szczerze: kluby studenckie powstały nie dlatego, że jakaś grupa potrzebowała pomieszczeń dla realizacji swych artystycznych planów, bądź miejsca gdzie mogłaby przeprowadzić konstruktywną i światopoglądową słuszną dyskusję społeczno-polityczną. Prawda jest o wiele bardziej prozaiczna. Wszystkiemu winien był brak w owych czasach koedukacyjnych akademików. Rygorystycznie przestrzegany regulamin odwiedzin, brak pieniędzy na "kawiarniane życie" to w pewnym okresie były to problemy ważniejsze od planu 5-letniego, wojny koreańskiej, a nawet od ilości kwintali z hektara. Do dzisiaj dla wielu starszych zwłaszcza osób klub studencki to zadymiona piwnica gdzie przy ogarkach świec brodaci faceci w okularach szepczą z wymalowanymi "kociakami" w obcisłych, czarnych golfach. Proszę zwrócić uwagę na te świece. Nie jest to dowód na to, iż komuna szykanowała społeczeństwo, pozbawiając go energii elektrycznej. Świece sprzyjały w tworzeniu nastroju intymności, co w przypadku osobników płci odmiennej jest zajwiskiem dziwnie często pożądanym, zwłaszcza w sytuacji przejściowych trudności w budownictwie mieszkaniowym i szczupłości bazy hotelowej. Czy ta atmosfera wydzielała jakieś specjalne fluidy ; czy może akurat pewni ludzie mieli wzajemne inspirujący wpływ na siebie - nie wiem. Ten katakumbowy okres klubów nieodłącznie musi kojarzyć się z Bim-Bomem, STS-em, Osiecką, Dudusiem-Matuszkiewiczem, Kobielą, Fedorowiczem, później kabaretem Hybrydy, Pietrzakiem, Koftą i wielu, wielu innymi ludźmi, takimi jak ten, który do "Złótej księgi" klubu Żak wpisał taką dedykację: Zawsze wychodziłem z tego klubu, żeby już nie wrócić i wracałem po to, aby pozostać na zawsze - dziękuję! Autorem ten inckrypcji był Zbyszek Cybulski.

Prawdziwy boom rozpoczął się gdzieś w połowie lat 70tych. Mając świeżo w pamięci marzec`68 ówczesna władza była nawet względnie zadowolona z tego, że studenci gromadzą się w jednym, łatwym do penetracji miejscu. Koncerty skutecznie odwracają uwagę od spraw zarezerwowanych dla sprawdzonych towarzyszy, a gdyby nie daj Bóg przemycono tu i ówdzie nieprawomyślne poglądy to ich zasięg i tak będzie niewielki z racji ograniczonej ilości osób.

Konia z rzędem dla tego, kto pamięta, że były kiedyś (już nawet nie pytam gdzie) takie kluby jak: Beanus, Fosik, Antałek, HiFi, Wysepka, Karlik-Perspektywy, Piekło Raj - Pod Bankiem... A było ich dziesiątki. Ogólnopolska Rada Klubów Studenckich podzieliła je niczym angielską ligę piłkarską na kilka kategorii od mamutów tego ruchu poczynając takich jak np. Riwiera-Remont, Stodoła, Pod Jaszczurami, Rotunda, Żak, Pałacyk, a na klubikach niewiele różniących się od bufetów kończąc. W samych Katowicach działały wówczas: Puls, Akant, Kwadraty, Straszny Dwór, Medyk, Gołębnik, Pod Rurą. W innych miastach województwa: Pyrlik w Bytomiu, Kocynder w Chorzowie, gliwicka Spirala, sosnowieckie SCK Zameczek-Remedium. Kluby największe miały budżet niewiele różniący się od budżetu niejednej fabryki sznurowadeł czy powideł śliwkowych, ich szefowie uchodzili w swoim środowisku za prawdziwych bonzów. Oni decydowali zarówno o tym jak rozpisać honorarium artysty, by wyszedł "na swoje" jak i o tym kogo wpuścić a komu "dać szlaban". Janusz Głowacki tak to opisuje w "Polowaniu na muchy" - (... ) podjechały jeszcze dwa samochody, wysiadło czterech - dwóch miało granatowe spodnie i białe kurtki, a dwóch białe spodnie i granatowe kurtki. Wtedy podszedł do niego dawny kolega ze studiów i potrząsając jego ręką powiedział: Cześć Włodek. - Cześć Andrzej odpowiedział Włodek bo poznał go od razu, chociaż tamten mocno wyłysiał (... ) Łysiejesz - ucieszył się Andrzej - No chodź do środka, pogadamy. Co robisz, jak ci leci, masz samochód, gdzie wyjeżdżasz, byłeś na Zachodzie, masz mieszkanie, ile wyciągasz miesięcznie, gdzie sobie szyłeś marynarkę (... ). No choć do środka, zapraszam cię. Ja tym kieruję. Włodek szedł za nim (... ) pociągała go jakoś pewność siebie Andrzeja przesuwającego ludzi, energicznie wiosłującego do wejścia, jego niedbałe ze mną jest, ze mną w stronę studentów kontrolujących zaproszenia.

Stan wojenny, który jest istotną w tych dywagacjach cezurą, przyspieszył jedynie to, co nieuchronne musiało nastąpić. Samozadowolenie ze sprawnie działającej maszynki prowadziło nie tylko do rutyny ale także do znużenia i powielania samych siebie. Po 13 grudnia wielu matuzalemów tego ruchu do klubów już nie wróciło. Dla jednych traktowanie teraz ze śmiertelną powagą różnych "założeń programowych" i tym podobnych bzdur zakrawało na dziecinadę. Inni poszli "w dyrektory" (klasyczne stanowisko to kierownik wydziału kultury). Niewiele pomogły ogólnopolskie konkursy na scenariusze imprez klubowych. Mimo, że do połowy lat 80-tych jeszcze działała siła rozpędu to jednak powoli brała górę atmosfera zniechęcenia i niemożności, niczym w Indyku Mrożka. Z drugiej strony zazdrosne o wpływy ZSMP pompowało w swoje Tip-Topy niesamowite pieniądze, co doprowadziło pewnie do ruiny niejeden zakład, ale przyciągało ludzi blichtrem wystroju wnętrz, nowoczesnym sprzętem i... zezwoleniem na sprzedaż alkoholu.

Paradoksalne, ale zniesienie w 89 r. cenzury bardziej zaszkodziło niż pomogło klubom. Wprawdzie Wojewódzki Urząd Kontroli Prasy i Widowisk z ulicy Mariackiej (pod koniec Liebknechta) w Katowicach miewał czasem najdziksze pod słońcem pomysły i Bóg sam wie ile nerwów i wódy kosztowało to, by "przepchnąć" źle widzianego artystę, jakiś kabaret bez zatwierdzonych tekstów czy projekcję filmu "półkownika". Kiedy jednak się to udało to miało to smak zakazanego owocu. To zrobiło reklamę. O tym się później mówiło, o tym krążyły plotki, które z marnej czasem, puszczonej mimochodem aluzji robiły niemal manifest KOR-u. Teraz wystarczy kupić gazetę, włączyć telewizor...

To co pozostało z dawnej świetności, te parę klubów egzystujących na antypodach popularności i sukcesu musi walczyć dzisiaj nie tylko o swoich sympatyków, ale również z wysokimi czynszami, z cudem odnalezionymi właścicielami budynków i ze zmorą dyskotek, które wprawdzie dają pieniądze ale chwalić się nimi w dobrym towarzystwie za bardzo nie wypada. Życzę im z całego serca, by z walki tej wyszły jeśli nawet nie zwycięsko, to przynajmniej bez znacznych strat. * propos. Doszły mnie słuchy - a jak dochodzą do mnie to sprawa dawno już jest załatwiona - że Dom Studenta nr 1 w Sosnowcu ma przejąć Wydział Techniki. Akademik ten czyli budynek typu Lipsk to dawny dar Huty Katowice dla Uniwersytetu. Takie prezenty bywają kłopotliwe, ten jednak wyjątkowo dobrze służy ulokowanemu w piwnicach klubowi Remedium. Mam nadzieję, że władza Wydziału Techniki wykażą minimum dobrej woli i nie zamieniają go na gustowną świetlicę, salę konferencyjną lub podręczny magazynek zużytego sprzętu. Jeżeli z dawnych tradycji zostało tak niewiele, to tym bardziej trzeba to chronić, by za parę lat nie zaczynać po raz kolejny od zera.