Z PAMIĘTNIKA DEBIUTANTKI /4/

"Na Wydziale panika wśród pierwszoroczniaków zbliża się do punktu kulminacyjnego". Napisałam miesiąc temu. I rzeczywiście wszyscy boimy się już niesamowicie oraz trzęsiemy grupowo po kątach. Strach rośnie aż pod sufit podsycany opowieściami z półki: "Sesja", dział: "Egzaminatorzy". Do wyższych kondygnacji pomagają nam sięgnąć nasi starsi "bracia i siostry" (dziękujemy!).

Jest nam w związku z tym dane obserwować, a nawet aktywnie uczestniczyć w jednym z ważniejszych dla rozwoju literatury procesów dziejowych - tworzeniu mitów i legend tak, aby zawierały tylko jedno ziarnko prawdy.

Przepis jest prosty: bierze się wykładowcę - egzaminatora (sztuk: jedna) pod lupę... i patrzy słucha się tego co piszczy w trawie (w razie urazu narządu słuchu wystarczy popytać starszych roczników). Już po chwili i głowa zaczyna tworzyć koncepcje robocze. Zgodnie z chronologią ich powstawania należy opowiadać je wszystkim przypadkowym przechodniom korytarzowym. A tę, która sprawi, że słuchający najszybciej złapie się za głowę, najbardziej wybałuszy oczy i najmocniej zblednie, nalezy przeznaczyć do dalszej eksploatacji. Nie należy się już martwić nawet o dalszą obróbkę - podawana z ust do ust opowieść stanie się gładka i perfekcyjnie dopracowana w szczegółach (patrz otoczaki w strumieniu wartkim bo górskim).

Ale to nie wszystko. Uniwersytet nie żyje tylko dniem dzisiejszym. Nad przeszłością przyjdzie mi się chyba zastanowić za miesiąc - kiedy znane już będą wyniki zimowej sesji. Uniwersytet to przede wszystkim tradycja. Każdy wchodzący w te mury zanurzony zostaje w syropie czasów prehistorycznych (patrz data założenia UŚ) niczym toruński piernik w polewie (ot, co ma piernik do studenta). Ten typ "historii prawdziwej" nie jest już tak łatwo dostępny na korytarzach i schodach. Tu wymaga się nabycie skądinąd pożytecznej umiejętności delikatnej zmiany toku prowadzonych ćwiczeń czy wykładu. Nie jest to bowiem usankcjonowane żadnym wymogiem prawnym, ale prawda ludowa głosi, że jak każdy poważny zamek powinien być zamieszkiwany przez "swojego" ducha - tak też każda szanująca się uczelnia powinna notować w swej historii nazwisko szalonego naukowca. Uniwersytet Śląski na szczęście wyszedł z tej próby z tarczą: profesor Jan Zaremba to temat, szczególnie na Wydziale Filologicznym, ulubiony, a ze studenckiego punktu widzenia - niezawodny. Tego roku z ogromną siłą powróciły związane z jego osobą wspomnienia ze względu na zorganizowane na cześć Profesora spotkanie jego wychowanków, z którego i my - szaraczkowie - skorzystaliśmy niemało. Ale... ach, cóż to był za człowiek! Uroczyste wstępowanie do szafy, zamawianie kawy w sklepie meblowym, zasypianie podczas egzaminu to tylko czubek góry lodowej. Już sam podstawowy repertuar niecodziennych zwyczajów prof. Zaremby przyprawia o zawrót głowy. A towarzyszyła mu jeszcze przecież dzielnie i żona, której, i owszem, zdarzało się prowadzić wykłady w dwóch różnych butach na szacownych stopach.

Wspomniałam już wyżej, że student to jak ten piernik. Nadal obstaję przy swoim stanowisku, albowiem to, co dzieje się ze zwykłym absolwentem szkoły średniej po wkroczeniu w mury uczelni porównywalne jest właśnie z cukierniczym procesem obróbki mąki, jajek i margaryny. Jego wynikiem jest przepyszne ciastko, a to co ma miejsce pomiędzy linią startu i mety związane jest nie tylko z ożywieniem konkretnego przepisu, ale i całą sferą cechowych tajemnic. Znawców światłych umysłów przestrzegamy przed przejedzeniem.

Autorzy: Debiutantka