OCZYSZCZANIE ATMOSFERY, CZYLI EKOPOLITYKA

W polityce, jak u Hitchcoca: jeszcze obserwatorzy i komentatorzy nie ochłonęli po trzęsieniu ziemi, jakim dla wielu było zwycięstwo p. Kwaśniewskiego w wyborach prezydenckich, a tu napięcie nie przestaje rosnąć. Premier już był w ogródku, już witał się z wizją ustroju kanclerskiego, w którym prezydent ograniczy się do występów na balach karnawałowych, zaś rządzić będzie Prezes Rady Ministrów. Tymczasem odchodzący minister Milczanowski "ukradł przedstawienie", czyli "stole the show", no i niedoszły "kanclerz" wpadł jak lis do studni. Być może się z niej wydostanie, jednak gąska chyba tymczasem znajdzie się na półmisku w Pałacu Namiestnikowskim.

Niektórzy optymistycznie nastawieni komentatorzy polityczni twierdzą, że kryzys może mieć pozytywne skutki i przynieść oczyszczenie atmosfery. Być może. Pewnie byłoby to interesujący temat rozprawki naukowej z pogranicza politologii (bo kryzys polityczny) i ekologii (bo oczyszczenie atmosfery). Jednak interesujące byłoby też zbadanie skutków obecnego zamieszania w sferze postrzegania polityki przez społeczeństwo. Co prawda ostatnie wybory wykazały, że zainteresowanie polityką może dochodzić do blisko 70%, jednak stawianie diagnoz jest chyba przedwczesne. Obawiam się, że weźmie w łeb kilkuletnie przekonywanie społeczeństwa, iż polityka, która ma swoje nieprzyjemne strony, jest jednak w istocie rodzajem działalności, którą w demokratycznym państwie wszyscy powinni w jakimś sensie uprawiać, przynajmniej wrzucając swój głos do urny, choć zastanowienie przed wrzuceniem byłoby też nie od rzeczy. Cóż prosty lud pomyśli po tych wszystkich skandalach, prawdziwych czy domniemanych (akurat nie jest najistotniejsze, czy skandal powstał wskutek zdemaskowania, czy wskutek intrygi - jeśli profesjonalni prawnicy mają kłopot z oceną stanu faktycznego, to chyba nikt nie przypuszcza, że zwykły wyborca będzie kierował się czymś poza bezinteresowną sympatią lub niechęcią)?

Aczkolwiek może się wydawać, że cała ta sytuacja na górze ma niewiele wspólnego z Uniwersytetem, to jednak chyba nie jest tak do końca. Nasi wykładowcy (mam nadzieję!) nie zajmują się politykowaniem podczas prowadzonych zajęć, jednak prowadząc je rzetelnie, działają w interesie państwa. Wychowanie młodzieży i jej porządne wykształcenie jest chyba (? ) zawarte w polskiej racji stanu, aczkolwiek, o ile pamiętam, nikt tej racji do końca nie zdefiniował. Nasi studenci są kształceni po to, by stać się elitami w regionie, kraju, a może nawet w świecie. Czy jednak te dwuznaczne sytuacje na górze mogą kogoś, kształtowanego przez uczelnię w duchu poszanowania prawdy i nadrzędności interesu społeczeństwa nad prywatą, zachęcić do udziału w polityce? Śmiem wątpić i obawiam się, że do polityki będą się kwalifikować kandydaci według zasady selekcji negatywnej. Liczne przykłady pokazują od lat, że politykom (i to nie tylko obecnie rządzącej koalicji) coraz więcej spraw uchodzi na sucho. Coraz częściej staje przed oczyma wizja takiego systemu, w którym żaden powód nie będzie wystarczający do dymisji, żadna niejasna sprawa nie wywoła rumieńca wstydu, a jedyna zasada, którą trzeba się będzie kierować, otrzyma brzmienie "Co dobre dla naszej grupy, to dobre dla Polski".

Uczonym, którzy poczynili postępy w odkrywaniu nowych praw natury, a zwłaszcza tym, którzy potrafią nowelizować stare prawa natury, często każą się zastanawiać nad etycznym wymiarem ich badań. Takie prośby są kierowane pod adresem atomistów, genetyków, lekarzy. Czasem z sugestią, że dla wyższego dobra powinno się niektórych badań zaprzestać. Nie dlatego, że są niezgodne z jakimś kodeksem, nawet nie dlatego, że bezpośrednio prowadzą do nieszczęścia, lecz dlatego, że skutki rozpowszechnienia wyników są trudne do przewidzenia. Uczeni czasem zgadzają się z takim poglądem i, tak jak genetycy, sami wycofują się z osiągniętych pozycji. Szkoda, że politycy tak rzadko biorą przykład z uczonych i dobro kraju identyfikują ze swoją karierą.