Jest coś, co łączy te dwa odmienne okresy, o różnych dominantach w trybie życia. To warsztaty. Oczywiście, nie te w pierwotnym znaczeniu: ‘pomieszczenia wyposażone w urządzenia i maszyny do wykonywania pracy rzemieślniczej, fizycznej, manualnej’, lecz nowsze, nazywające interaktywne spotkania, podczas których uczestnicy aktywnie nabywają wiedzę i rozwijają umiejętności praktyczne.
Co może być przedmiotem takich działań? Krótko mówiąc: wszystko. A, tytułem przykładu, warsztaty mogą być: redaktorskie, artystyczne, teatralne, dramowe, lalkarskie, ceramiczne, garncarskie, wielkanocne, deserowe, tworzenia biżuterii, rysowania mangi, degustowania szampana, mindfulness, tańców regionu Zagłębia Dąbrowskiego, z tworzenia świec, ze śpiewania serenad… Pewne muzeum proponuje dzieciom: „Będziemy malować na sztalugach, rysować komiksy, robić maski, tworzyć obrazy z suszonych kwiatów, pisać hieroglifami – animacje czekają na Was”. Zatrzymuję się, bo samo wyliczanie tematyki warsztatów może zapełnić przestrzeń felietonu. Czy ich popularność oznacza sukces idei edukacji permanentnej, nie tylko w okresie szkolnym? Czy po odbyciu dziesiątek warsztatów, inicjujących lub doskonalących wiedzę i umiejętności, można którąś z nabytych kwalifikacji wziąć na warsztat, czyli zacząć się nią zajmować „na poważnie”? Odpowiedź byłaby pytyjska.
Przebogata oferta warsztatów na różnorakie tematy, dotyczące rozmaitych dziedzin życia i twórczości, dla chętnych w każdym wieku przenosi mnie w świat ziemiański i arystokratyczny, wielobarwnie namalowany słowem przez Jane Austen (1775–1817). Młode damy musiały mieć (dziś byśmy powiedzieli: w swoim portfolio) wiele talentów artystycznych. Śpiewały, grały na różnych instrumentach, tańczyły, malowały, rysowały, haftowały, układały „artystycznie” bukiety itd. To należało do ich obowiązków – zwłaszcza w czasie panieństwa i w sytuacji, gdy ich majątki nie były zbyt kuszące dla młodych dżentelmenów, do których obowiązków z kolei należało zachwycanie się tymi tworami i występami, niezależnie od artystycznej jakości popisów. Ot, taka gra towarzyska.
W powieści Guillaume’a Musso Sekretne życie pisarzy (2020) rozgoryczony właściciel księgarni, którą planuje definitywnie zamknąć, diagnozuje: „Dziś każdy chce być pisarzem, nikt nie chce czytać”. Nic dziwnego, skoro wierzy się, że „Każdy człowiek jest artystą”, jak przekonywał Joseph Beuys (1921–1986). A zatem każda działalność ludzka może być postrzegana jako akt twórczy. W takim totalizującym ujęciu sztuka przestaje być domeną twórców profesjonalnych. Zanika granica między artystą a amatorem, profesjonalistą a nieprofesjonalistą chętnym do wykonywania czegoś – jak w powiedzeniu z czasu PRL: „Nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera”. Efekt się nie liczy. W telewizyjnej reklamie mama zachwyca się kubkiem wykonanym własnoręcznie przez jej kilkuletniego synka. A uśmiechnięty, bo zadowolony z pochwały, maluch zyskuje przekonanie, że jego bezkształtny kubek „jest lepszy”.
Adriana Laube, współczesna malarka, opowiada na swoim profilu facebookowym, że czasem oglądający mówią: „piękny ten twój obraz, ale ja się nauczę [dopowiem ze szczyptą złośliwości: na godzinnych warsztatach] i namaluję sobie taki sam”, co artystka uważa za kuriozalne. I wyjaśnia: obraz jest wytworem/dziełem konkretnego człowieka z jego bagażem kulturowym. Ktoś inny nie stworzy takiego samego obrazu, jak malarz, którego podziwia. „Różnimy się, a poprzez obrazy możemy pięknie te różnice pokazać”. Artystka radzi: „Namaluj SWÓJ obraz, nie kopiuj MOJEGO!” Wszak: „Śpiewać każdy może/ Trochę lepiej lub trochę gorzej/ Ale nie o to chodzi” (Jonasz Kofta, 1977).
Na wystawie rysunków Pabla Picassa również słyszałam nie raz: „Też bym tak narysował”. Hmmm… „Kult amatora” i model kultury otwartej krytycznie opisany przez Andrew Keena (Kult amatora. Jak internet niszczy kulturę, 2007) ma się coraz lepiej…