W 1965 roku grupa artystów i architektów rozpoczęła w Patagonii wędrówkę mającą zakończyć się w Santa Cruz de la Sierra w Boliwii. Podróż była błądzeniem bez mapy i z góry przewidzianej marszruty i miała na celu ponowne odkrycie Ameryki Południowej, inne niż to utrwalone w historii i zapisane brutalnymi kolonizacyjnymi wyczynami europejskich konkwistadorów. Zatem nie conquista, ale travesia; wielodyscyplinowe działania owocujące konkretnymi przedmiotami czy projektami architektoniczno-urbanistycznymi, a także filozoficznymi rozważaniami na temat sposobu zamieszkiwania świata. Jego podstawą staje się filozoficznie opracowane pojęcie wdzięczności (gratitud) oraz sposoby jego społecznego praktykowania; nie zawłaszczanie, lecz wyzwalanie; nie podporządkowywanie lokalności jednemu powszechnie obowiązującemu ładowi, ale celebrowanie odrębności poszczególnych miejsc. Właśnie celebrowanie, praktykowane improwizowanymi wydarzeniami poetyckimi, performansami tworzącymi tzw. phalénes stanowi najlepszy możliwy opis działań Ruchu Amereidy (miłośników Edwarda Stachury zapewne zaciekawi, że Sted przyjaźnił się z uczestnikami ruchu i bywał gościem niektórych z nich w Paryżu). Z racji niepokojów politycznych grupie nie dane było dojść do miejsca przeznaczenia, ale osiadłszy na wybrzeżu Chile, założono Miasto Otwarte, funkcjonujące do dzisiaj jako miejsce spotkań i wszelkiego rodzaju praktyk artystycznych i edukacyjnych.
Doniosłym elementem Ruchu Amereidy (nazwa wywodzi się z połączenia Eneidy jako poematu wędrówki i Ameryki jako nazwy kontynentu) jest bowiem właśnie eksperyment dydaktyczny. Prace wykonywane w travesiach to wspólne działanie profesorów i studentów, a więc pytania o edukację i próby tworzenia jej nowego modelu tworzą samo serce Ruchu Amereidy. Stawką jest zdefiniowanie pozycji i roli uniwersytetu. Czytamy więc, że „Misja uniwersytetu pod koniec XX wieku mogła być zredukowana do potrzeb poznawczych człowieka, gdyż wymagał tego zagrożony status wiedzy. Dziś ta funkcja uniwersytetu musi walczyć o palmę pierwszeństwa z powinnościami krytycznymi, publicznymi” (s. 148). W tym kontekście poznajemy burzliwe losy protestów studenckich w Chile, dzieje reformy edukacji uniwersyteckiej, a wreszcie docieramy do Miasta Otwartego Ruch Amereidy jako Derridiańskiego „uniwersytetu bezwarunkowego”. Jak pisze autorka: „Sądzę, że miejsce to może stać się figurą opisywanego przez Derridę koniecznego zwrotu w myśleniu o humanistyce i uniwersytecie we współczesnym świecie” (s. 164), miejsce, „gdzie bez przeszkód realizuje się kulturalistyczne, schillerowskie przekonanie o uzależnieniu człowieka od piękna, będącego przedmiotem ludzkiego popędu gry” (s. 167). Także miejsca oporu, miejsca, „w którym można pytać o oikos, o ekologię, jak żyć razem albo jak stworzyć miejsce, gdzie możliwe byłoby życie razem” (s. 246). Ważne to zadanie również dla polskiego uniwersytetu, zwłaszcza dla dyscyplin humanistycznych.
I jeszcze jedna uwaga: autorka podejmuje udaną moim zdaniem próbę przestawienia dyskursu humanistycznego na inne tory. Sama uczestnicząc w travesiach, doskonale zdaje sobie sprawę, że nie może pozostać wobec Ruchu Amereidy „akademicko” neutralna. Stąd wybiera drogę „zwrotu afektywnego”: charakter Jej przedsięwzięcia jest wszak „jednocześnie niepoznawczy i poznawczy” (s. 305). „Niepoznawczy”, gdyż dotyka Jej osobiście, jako spętlenie przeżyć; „poznawczy”, gdyż chce go opisać, zanalizować, zrozumieć – czyli w sensie epistemologicznym Jej dotyczy. Między dotyka a dotyczy dzieje się ta książka, która chce, aby tego rodzaju przeżycie stało się udziałem czytelnika. Humanistyka jako ćwiczenie „zmysłu udziału” (cytuję wiersz Wisławy Szymborskiej) – wyobrażam sobie, że tak autorka projektuje działanie humanisty uniwersyteckiego (a pewnie nie tylko uniwersyteckiego).
Magdalena Barbaruk, Ruch Amereidy. słowo/obraz/ terytoria, Gdańsk 2024, ss. 440.