Kapitalne Dynie i nieskończona radość

Rzadko zdarzało mi się dotychczas uczestniczyć w koncercie wykonawcy, w którego twórczość byłem w danym momencie mocno wkręcony, ale przytrafiło mi się to niedawno – za sprawą gliwickiego występu The Smashing Pumpkins na początku lipca. Muzyka Billy’ego Corgana i spółki stała się dla mnie bardzo ważna w ostatnich miesiącach, dlatego tym razem radość była co najmniej podwójna. Sezon festiwalowo-koncertowy trwa w najlepsze i choć nie jestem zwierzęciem przesadnie koncertowym – a festiwalowym to już w ogóle – ostatni artykuł w tej rubryce w bieżącym roku akademickim pozwalam sobie wykorzystać na relację.

The Smashing Pumpkins podczas koncertu na Nürburgring (2019)
The Smashing Pumpkins podczas koncertu na Nürburgring (2019)

Dynie to obecnie trzy czwarte oryginalnego składu, bo u boku lidera ponownie stoją na scenie odpowiedzialny za oszczędną konferansjerkę gitarzysta i basista James Iha (w 2018 roku powrócił na łono macierzystej grupy po 18 latach, pozostając przez większość tego czasu skonfliktowany z Corganem) oraz wracający do grupy jak bumerang perkusista Jimmy Chamberlin, który, miejmy nadzieję, na dobre uporał się ze swoim uzależnieniem narkotykowym. Brakuje więc tylko basistki D’Arcy Wretzky – rozstawała się z Pumpkins w równie burzliwych okolicznościach, co wymieniona dwójka, ale aż do tej pory Billy nie objął jej amnestią i odpuszczeniem grzechów (i chyba się na to nie zanosi). Wcielenia koncertowego zespołu dopełniają natomiast gitarzystka Kiki Wong, wspierająca wokalistka i gitarzystka akustyczna Katie Cole oraz basista Jack Bates.

Wong dołączyła do składu w tym roku, pokonując podobno w oficjalnym castingu 10 tysięcy innych „wioślarek” i „wioślarzy” – pod względem muzycznym to raczej typ wymiataczki niż instrumentalistka o brzmieniu rozpoznawalnym od pierwszego dźwięku. Cole, choć występuje w Pumpkins od blisko dekady, snuła się po scenie trochę zbyt nieśmiało, pozostając prawie cały czas w drugim rzędzie, ubrana w elficko-średniowieczną suknię. Bates, równy Katie pod względem stażu, wyglądał natomiast jak ktoś, kto wyrwał się właśnie z jakiegoś coverbandu Coldplay. Jeśli dodamy, że Iha i Chamberlin prezentowali się jak muzycy alternatywni po przejściach, to miało się wrażenie, jakby wszyscy wywodzili się z innych, nie tylko muzycznych, parafii.

Wiadomo jednak, że centralną postacią tej mocno niedopasowanej wizerunkowo pielgrzymki i proboszczem najważniejszej parafii jest Corgan: łysy jak kolano, blady jak sama śmierć, ubrany w sutannę z kolorowymi guzikami (biskupimi?, prałackimi?), ale charyzmatyczny jak sto pięćdziesiąt i uśmiechnięty od ucha do ucha, gdy publiczność, nie tak znowu aż zaawansowana wiekowo, śpiewa jego teksty, m.in. refren utworu Ava Adore, jedynego, w którym Billy całkowicie odłożył gitarę (a swój instrument zmieniał praktycznie przed każdym kolejnym numerem). Tutaj ciekawostka dla niewtajemniczonych: w książeczce dołączonej do albumu Adore ze wspomnianą piosenką nibytytułową znalazło się zdjęcie… katowickiego osiedla „Gwiazdy”, zrobione podczas wizyty zespołu w „Spodku” w 1997 roku. Corgan miał wówczas powiedzieć, że „Katowice to najbrzydsze miasto na świecie”, a mimo to oddał mu hołd poprzez fotografię charakterystycznych wieżowców, którą mogli potem zobaczyć fani zespołu na całym świecie.

Pod względem repertuaru Pumpkins zaprezentowali przekrój swojej twórczości, usłyszeliśmy więc zarówno wyimek z debiutanckiego albumu Gish (Rhinoceros), jak i fragmenty najnowszej, wydanej w tym roku, ambitnej „opery w trzech aktach”, ATUM. Wzruszająco i… romantycznie zrobiło się przy Disarm oraz Tonight, Tonight, z płytowego opus magnum, czyli Mellon Collie and the Infinite Sadness, zagrali również singlowe strzały w rodzaju 1979, Zero (jako ostatni w programie) czy mojego ukochanego i trochę podkręconego w wersji live Bullet with the Butterfly Wings z jakże ważnymi dla mnie słowami „Despite all my rage / I am still just rat in the cage”. A najlepsze było i tak rozbudowane do około 10 minut połączenie Gossamer i Spaniards. Idealna setlista oczywiście nie istnieje, osobiście zabrakło mi zatem chociażby takiego Eye nagranego na ścieżkę dźwiękową Lynchowskiej Zagubionej autostrady.

Życie to wciąż dla wielu z nas klatka, ale wydaje się, że Corgan, który w zeszłym roku ponownie się ożenił, miota się w niej ostatnio jednak trochę mniej, a przynajmniej nie uderza już o jej pręty. Niech ci się wiedzie, Billy! I przyjedź na Śląsk ponownie!

Autorzy: Tomasz Płosa
Fotografie: Sven Mandel / CC-BY-SA-4.0