Rzadko zdarzało mi się dotychczas uczestniczyć w koncercie wykonawcy, w którego twórczość byłem w danym momencie mocno wkręcony, ale przytrafiło mi się to niedawno – za sprawą gliwickiego występu The Smashing Pumpkins na początku lipca. Muzyka Billy’ego Corgana i spółki stała się dla mnie bardzo ważna w ostatnich miesiącach, dlatego tym razem radość była co najmniej podwójna. Sezon festiwalowo-koncertowy trwa w najlepsze i choć nie jestem zwierzęciem przesadnie koncertowym – a festiwalowym to już w ogóle – ostatni artykuł w tej rubryce w bieżącym roku akademickim pozwalam sobie wykorzystać na relację.
Dynie to obecnie trzy czwarte oryginalnego składu, bo u boku lidera ponownie stoją na scenie odpowiedzialny za oszczędną konferansjerkę gitarzysta i basista James Iha (w 2018 roku powrócił na łono macierzystej grupy po 18 latach, pozostając przez większość tego czasu skonfliktowany z Corganem) oraz wracający do grupy jak bumerang perkusista Jimmy Chamberlin, który, miejmy nadzieję, na dobre uporał się ze swoim uzależnieniem narkotykowym. Brakuje więc tylko basistki D’Arcy Wretzky – rozstawała się z Pumpkins w równie burzliwych okolicznościach, co wymieniona dwójka, ale aż do tej pory Billy nie objął jej amnestią i odpuszczeniem grzechów (i chyba się na to nie zanosi). Wcielenia koncertowego zespołu dopełniają natomiast gitarzystka Kiki Wong, wspierająca wokalistka i gitarzystka akustyczna Katie Cole oraz basista Jack Bates.
Wong dołączyła do składu w tym roku, pokonując podobno w oficjalnym castingu 10 tysięcy innych „wioślarek” i „wioślarzy” – pod względem muzycznym to raczej typ wymiataczki niż instrumentalistka o brzmieniu rozpoznawalnym od pierwszego dźwięku. Cole, choć występuje w Pumpkins od blisko dekady, snuła się po scenie trochę zbyt nieśmiało, pozostając prawie cały czas w drugim rzędzie, ubrana w elficko-średniowieczną suknię. Bates, równy Katie pod względem stażu, wyglądał natomiast jak ktoś, kto wyrwał się właśnie z jakiegoś coverbandu Coldplay. Jeśli dodamy, że Iha i Chamberlin prezentowali się jak muzycy alternatywni po przejściach, to miało się wrażenie, jakby wszyscy wywodzili się z innych, nie tylko muzycznych, parafii.
Wiadomo jednak, że centralną postacią tej mocno niedopasowanej wizerunkowo pielgrzymki i proboszczem najważniejszej parafii jest Corgan: łysy jak kolano, blady jak sama śmierć, ubrany w sutannę z kolorowymi guzikami (biskupimi?, prałackimi?), ale charyzmatyczny jak sto pięćdziesiąt i uśmiechnięty od ucha do ucha, gdy publiczność, nie tak znowu aż zaawansowana wiekowo, śpiewa jego teksty, m.in. refren utworu Ava Adore, jedynego, w którym Billy całkowicie odłożył gitarę (a swój instrument zmieniał praktycznie przed każdym kolejnym numerem). Tutaj ciekawostka dla niewtajemniczonych: w książeczce dołączonej do albumu Adore ze wspomnianą piosenką nibytytułową znalazło się zdjęcie… katowickiego osiedla „Gwiazdy”, zrobione podczas wizyty zespołu w „Spodku” w 1997 roku. Corgan miał wówczas powiedzieć, że „Katowice to najbrzydsze miasto na świecie”, a mimo to oddał mu hołd poprzez fotografię charakterystycznych wieżowców, którą mogli potem zobaczyć fani zespołu na całym świecie.
Pod względem repertuaru Pumpkins zaprezentowali przekrój swojej twórczości, usłyszeliśmy więc zarówno wyimek z debiutanckiego albumu Gish (Rhinoceros), jak i fragmenty najnowszej, wydanej w tym roku, ambitnej „opery w trzech aktach”, ATUM. Wzruszająco i… romantycznie zrobiło się przy Disarm oraz Tonight, Tonight, z płytowego opus magnum, czyli Mellon Collie and the Infinite Sadness, zagrali również singlowe strzały w rodzaju 1979, Zero (jako ostatni w programie) czy mojego ukochanego i trochę podkręconego w wersji live Bullet with the Butterfly Wings z jakże ważnymi dla mnie słowami „Despite all my rage / I am still just rat in the cage”. A najlepsze było i tak rozbudowane do około 10 minut połączenie Gossamer i Spaniards. Idealna setlista oczywiście nie istnieje, osobiście zabrakło mi zatem chociażby takiego Eye nagranego na ścieżkę dźwiękową Lynchowskiej Zagubionej autostrady.
Życie to wciąż dla wielu z nas klatka, ale wydaje się, że Corgan, który w zeszłym roku ponownie się ożenił, miota się w niej ostatnio jednak trochę mniej, a przynajmniej nie uderza już o jej pręty. Niech ci się wiedzie, Billy! I przyjedź na Śląsk ponownie!