Z wielkim zaciekawieniem przeczytałem artykuł Pana Ryszarda Kulika Transformacja energetyczna nas nie uratuje, jeśli nie zmniejszymy naszej konsumpcji [„Gazeta Uniwersytecka UŚ”, nr 3 (313) grudzień 2023]. Rzecz dotyczy konieczności „ograniczenia naszego rozpasania” w dziedzinie zużycia energii. Rozumowanie jest proste: sama transformacja energetyczna nie wystarczy, należy jeszcze ograniczyć globalne zużycie energii i wprowadzić limity, na przykład 2 kW na osobę, co autor uważa za „rozsądny cel powstrzymania degradacji biosfery bez poświęcania znaczących korzyści społecznych”. Jako uzasadnienie takiego rozumowania przywołana zostaje „szeroka interpretacja” prawa Kleibera dokonana przez Benjamina Leivę i Johna Schramskiego. Tu nasuwa się pierwsza wątpliwość.
Prawo Kleibera dotyczy metabolizmu organizmów żywych, odnoszenie go zatem do organizmu społecznego („szeroka interpretacja”) jest bardziej zabiegiem retorycznym niż naukową konstatacją. Podstawą odniesienia jest tylko analogia, Leiva i Schramski piszą zresztą o „relacji podobnej do prawa Kleibera”. Gdy więc w artykule o transformacji energetycznej pada kategoryczne stwierdzenie, iż „prawo Kleibera i malejące społeczne zyski z wykorzystania energii stawiają nas przed koniecznością ograniczeń”, przypomina mi to dawne i słusznie minione czasy, gdy uważano, iż rozwój społeczny podlega naukowo udowodnionym i nieubłaganym prawom. Wielu naukowców, w tym pracujących na naszym Uniwersytecie, napisało o tych rzekomo nieubłaganych prawach całkiem sporo książek, dziś raczej nieczytanych.
Znacznie istotniejsze jest jednak to, że koncepcja ograniczenia dostępu do energii wpisuje się w szerszy kontekst rozważań o przyszłości życia społecznego. Na ten temat w rozmowie z „Gazetą Wyborczą” z 26.02.2024 r. wypowiedział się Pan Edwin Bendyk, prezes Fundacji Batorego. Według niego „Mamy moment przesilenia związany z transformacją energetyczną, bo do ludzi zaczęło docierać, że to nie będzie łatwa wycieczka. I odpowiedzi na to dobrej nie mamy, bo zaklęcie, że zamienimy energię z paliw kopalnych na energię odnawialną, a potem będziemy znowu żyli długo i szczęśliwie – to zaklęcie już nie działa. Zresztą od początku było to kłamstwo”. I dalej: „Trzeba będzie zmienić model rozwoju i jednocześnie wypracować nowy, adekwatny doń system polityczny (…). Klasyczny ład liberalny się kończy, co nie musi oznaczać końca demokracji opartej na poszanowaniu praw człowieka. Dla mnie najciekawsze są wizje społeczeństwa demokratycznego, które jest jednocześnie sprawiedliwe i pogodzone z ograniczeniami ekologicznymi. Ale to nie będzie już klasyczna liberalna demokracja”.
Klasyczna demokracja liberalna była „skrajnie indywidualistyczna”, a nieklasyczna według Pana Bendyka „będzie wkraczać z regulacjami nie tylko w zakres działania przedsiębiorstw, ale również oddziaływać na style życia i modele konsumpcji”. Jedynym problemem – jak zresztą we wszystkich utopijnych wizjach – pozostają ludzie, którzy z reguły nie dorastają do szczytnych ideałów. Należy jednak z uznaniem zauważyć, że problem ten leży na sercu Panu Bendykowi, który przestrzega przed rozwiązaniami totalitarnymi, sam jednak proponuje, abyśmy podobny system z entuzjazmem sami sobie wprowadzili, co już totalitaryzmem nie będzie. Pomijam oczywiście zagadnienie, kto kogo „od początku” okłamywał.
Wszystko to brzmi znajomo, oczywiście dla osoby pamietającej słusznie minione czasy, gdy wolność oznaczała „uświadomienie sobie konieczności”, zaś nieodzowne ograniczenia w dostępie do różnych dóbr nazywano reglamentacją. Brzmią nawet znajomo kwestie z Nowego wspaniałego świata Aldousa Huxleya. Powieść wydana w 1932 roku, w Polsce w latach siedemdziesiątych i na początku osiemdziesiątych cieszyła się dużą popularnością, oczywiście wtedy dostępna była tylko w tak zwanym drugim obiegu. Jeden z niepozytywnych bohaterów tej – jak to się niegdyś określało – antyutopii mówi nawet: „to jest cała tajemnica szczęścia i cnoty, lubić to, co się musi robić”.
Niestety, jeśli ustanowimy ograniczenia, będziemy musieli zapewnić ich przestrzeganie. To nie tylko kwestia rozwiązań technicznych, które będą gwarantowały zmniejszenie „rozpasanej” konsumpcji, ale właśnie modelu życia. Modelu w wymiarze indywidualnym, społecznym i politycznym. W tym właśnie tkwi istota problemu, co uznamy – czy raczej czego nie uznamy – za „znaczące korzyści społeczne”, które można poświęcić. Czy będzie to wolność, autonomia jednostki, czy może również prawo własności? W każdym razie otwiera się pole do popisu dla filozofów, którzy będą wykazywać, że niezbyt długie i niezbyt szczęśliwe życie daje właśnie prawdziwe szczęście, prawników, którzy dokładnie przeanalizują wszelkie aspekty „kłamstwa ekologicznego”, czy też wychowawców przyszłych pokoleń, którzy stworzą nowy kanon lektur polecanych i niepolecanych.
Przyszłym regulatorom życia społecznego, w którym będą obowiązywały ścisłe normy zużycia energii, czasowego użytkowania pojazdów, liczby dozwolonych lotów samolotem, a także wzorców myślenia, podpowiadam, że system totalnej kontroli społeczeństwa został jakiś czas temu wdrożony w pewnym azjatyckim kraju, w którym od dość dawna rządzą komuniści i który ma ambicję zastąpić Stany Zjednoczone w roli światowego hegemona. System nosi nazwę System społecznego zaufania, więc od razu zaproponuję nazwę dla systemu reglamentacji zasobów planety: System ekologicznej odpowiedzialności.
Na marginesie dodam, że wskazane przeze mnie państwo wydobywa i zapewne spala najwięcej węgla w historii ludzkości, bo 4,5 MILIARDA TON rocznie i na razie nie planuje zmniejszenia wydobycia. Jednak ta akurat zbieżność jest zapewne całkowicie przypadkowa. Już zupełnie na marginesie pozwolę sobie zauważyć, że we wspomnianej przeze mnie kulturze raczej nie pielęgnowano idei wolności, autonomicznego kierowania swoim życiem, indywidualnej moralności sumienia, praw człowieka i demokracji – jak to zgrabnie podsumował Jürgen Habermas – czym w kręgu tak zwanej cywilizacji zachodnioeuropejskiej zajmowano się od prawie 2,5 tysiąca lat.
Ciekawiłoby mnie jeszcze, czy uniwersytet przyszłości będzie kształcił tych, którzy będą opracowywać metody przestrzegania nowego ekologicznego ładu w każdej dziedzinie życia, na przykład na wydziale „inżynierii społecznej”, czy raczej tych, którzy wzbudzają wątpliwości, podejrzenia, a nawet dekonstruują przyjęte powszechnie i wydawałoby się niepodważalne dogmaty. Czy nie w tej właśnie kwestii wypowiedział się Rektor naszej uczelni, który w eseju Humanista sygnalista pisał, że „humanistyka jako dyspozycja gatunkowa człowieka komplikuje deterministyczny obraz człowieka” oraz że literatura pobudza umysł i pomaga ćwiczyć go w odróżnianiu prawdy od kłamstwa, które podaje się za prawdę?
Jeszcze mała uwaga na koniec. Już pierwsze zdanie artykułu, które brzmi: „katastrofa klimatyczna zdominowała naszą narrację”, można uznać za manipulację. Słowo katastrofa oznacza raczej zdarzenie nagłe i niespodziewane, a nie długotrwały proces. Określanie zmian klimatycznych mianem katastrofy jest moim zdaniem zabiegiem retorycznym, podobnie jak ostatnio używana fraza ziemia płonie. Należałoby wobec tego przypomnieć, dlaczego Platon wykluczył poetów z państwa. Na pytanie to próbował odpowiedzieć Alfred Gawroński, filozof i miłośnik antyku, który pisał: „Tym, co groźne w poezji, jest – zdaniem Platona – nie proces twórczy, w wyniku którego powstaje utwór poetycki, lecz psychologia jej odbioru. Po to, aby tekst poetycki mógł spełniać swoją pedagogiczną rolę (…), trzeba było użyć zabiegów (…), które by wywoływały w słuchaczach proces uczuciowego utożsamienia się z postaciami opowieści, proces wykluczający refleksję i dystans krytyczny”. A czy Platon wykluczyłby ekologów z Państwa? Raczej ekolodzy pozbyliby się Platona. Odcięliby mu dostęp do internetu.