Sydonia z półmroku

Czytała dużo jak na kobietę w XVII wieku. Nigdy nie wyszła za mąż. Za klątwę, którą rzekomo miała rzucić na ród Gryfitów, została posądzona o czary i stracona. Cztery stulecia później Elżbieta Cherezińska opisała losy Sydonii von Borck w powieści Sydonia. Słowo się rzekło. Przy okazji wizyty pisarki na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach 27 października 2023 roku porozmawialiśmy z nią o książce i jej bohaterce.

Elżbieta Cherezińska
Elżbieta Cherezińska

W Czeladzi, skąd pochodzę, znana jest historia Katarzyny Włodyczkowej, która w XVIII wieku została oskarżona o czary, ścięta i spalona, a po latach zrehabilitowana. Obecnie koło rynku znajduje się jej rzeźba. W jej losie można znaleźć podobieństwa do Sydonii von Borck z Pomorza. Dlaczego w różnych miejscach na terenie dzisiejszej Polski skazywano kobiety na śmierć z powodów, które dziś wydają nam się absurdalne?

Układa się to na szerokim planie zjawiska, które nazywamy polowaniami na czarownice. Był to rodzaj społecznej histerii w tropieniu kobiet, które rzekomo zawarły pakt z diabłem. Wbrew obiegowemu przekonaniu największa fala polowań na czarownice nie przypada na czasy średniowiecza, tylko na XVI–XVII wiek, w Polsce nieco później. Społecznym tłem zjawiska było poszukiwanie winnego wszystkich nieszczęść, a stulecie między połową XVI a połową XVII wieku było koszmarne. Początki kontrreformacji to czas małej epoki lodowcowej – niekończące się zimy, słabe zbiory, głód i choroby. Do tego nadmiar złota na rynkach europejskich, obniżenie jego wartości i wysoka inflacja w różnych krajach, bicie złej monety. W związku z przestawieniem się na gospodarkę kupiecką kruszyły się stare wartości. Wreszcie masa konfliktów zbrojnych, na czele z wojną trzydziestoletnią, która Europę przemieliła. Kiedy udręczeni tym wszystkim ludzie szukali oparcia w Bogu, zamiast Boga znajdowali szatana, którego upodobali sobie zarówno reformowani, jak i katoliccy kaznodzieje. Nie był to już swojski, oswojony diabełek z podań ludowych, tylko główne zagrożenie dla ludzkości. Na wielkie zło, jakim jest wojna, społeczność nie znajdywała odpowiedzi, bo nie miała jak osądzić tego, kto ją wywołał, ale na małe zło lokalne można było znaleźć kozła ofiarnego. Stała się nim kobieta paktująca z szatanem, w co większość ludzi wówczas naprawdę wierzyła. Ciekawą rzecz widzimy w Polsce w XVIII wieku, kiedy te procesy u nas dopiero eskalują. Polscy biskupi, walcząc ze szlachtą o to, kto powinien sądzić czarownice, mówią: nie możemy karać zabobonu, a jedynie starać się go wyplenić. Musimy szukać heretyczek, czyli kobiet, które zawarły pakt z szatanem. Wy nie macie narzędzi, żeby odróżnić zabobon od herezji. Oddajcie procesy nam, bo jesteśmy specjalistami. Dzięki sporowi o jurysdykcję wielu polskim „czarownicom” udało się uniknąć najgorszego, bo nie było jednolitego systemu prawa, według którego by je sądzono. Na Pomorzu sytuacja była inna. W krajach niemieckojęzycznych, gdzie obowiązywał cesarski kodeks karny, prawo jasno określało, co należy robić z oskarżonymi kobietami. Sądziły je sądy świeckie, a nie kościelne, a sposób postępowania, jaki stosowano wobec tych kobiet, był żywcem przyjęty od inkwizycji. O tym, że z pojedynczych przypadków przerodziło się to w polowania, decydowały pytania, które zadawano oskarżonej – m.in. od kogo oskarżona nauczyła się czarów i z kim je uprawiała. Sędziom zależało na tym, żeby wykryć całe sieci spisków, torturowane kobiety podawały imiona sąsiadek i znajomych, a proces stawał się łańcuchowy: każda kobieta wymieniona przez oskarżoną stawała się kolejną oskarżoną.

Mówi się, że Elżbieta Cherezińska specjalizuje się w powieści historycznej. Po przeczytaniu Sydonii mam refleksję, że również w herstorycznej: książkę zadedykowała Pani pamięci kobiet myślących samodzielnie.

Kronikarze zwykle byli dla kobiet mało łaskawi i często nie zapisywali imion nawet ważnych dam: określano je jako żony, matki, córki i w ten sposób ich tożsamość ginęła w mrokach mocno patriarchalnych czasów. Złym okiem patrzono na kobiety, które sięgały po władzę, używając tych samych metod, które stosowali mężczyźni. Nawet jeżeli ich rządy przynosiły dobre efekty dla kraju, to za dobrą władczynię uważano żonę władcy, która zajmowała się działalnością charytatywną. Kiedy natomiast kobieta stawała się samodzielną władczynią, prowadziła wojsko do walki albo tak jak Sydonia stawała przed sądem i broniła swoich praw, przez współczesnych była traktowana jako osoba podejrzana i wynaturzona. I tu wracamy do polowań na czarownice. Czym charakteryzowały się kobiety oskarżane o czary? Zwykle odbiegały od norm społecznych. Były w pewien sposób dziwne, często samotne lub owdowiałe, w większości powyżej 50. roku życia. Stanowiły łatwy łup, bo nie było mężczyzny, który mógłby stanąć w ich obronie. Historie „czarownic” przypominają losy kobiet z wcześniejszych stuleci, którym udało się wybić, a nawet mieć swoją chwilę chwały, ale potem kończyły pod oskarżeniami, jak Joanna d’Arc czy królowa Bona. Ta ostatnia była świetną, przedsiębiorczą władczynią, którą dziś nazwalibyśmy bizneswoman: fantastycznie potrafiła zarządzać przedsiębiorstwem państwowym, tworzyć nowe miejsca pracy i tereny inwestycyjne, zarabiać pieniądze. Dopóki rodziła dzieci Zygmuntowi, było dobrze, kiedy jednak wzięła się za politykę i gospodarkę, zaczęto ją opisywać w paszkwilach jako starą, wredną babę i trucicielkę.

Od lewej: dr Aleksandra Barwicka-Makula, dr hab. Jakub Morawiec, prof. UŚ i Elżbieta Cherezińska. Organizatorami spotkania były Centrum Badań Nordystycznych i Staroangielskich oraz Instytut Historii UŚ
Od lewej: dr Aleksandra Barwicka-Makula, dr hab. Jakub Morawiec, prof. UŚ i Elżbieta Cherezińska. Organizatorami spotkania były Centrum Badań Nordystycznych i Staroangielskich oraz Instytut Historii UŚ

Sydonia von Borck swoją wiedzą zaskakuje mężczyzn, interesuje się światem, chodzi po gorszych dzielnicach Szczecina w przebraniu, z ciekawością zagląda do apteki, a inne kobiety dziwią się, że pochłania ją czytanie książek. Czy była postacią wyjątkową w tamtej epoce?

Zdecydowanie tak. Gdyby brat nie oszukał jej na podziale majątku, prawdopodobnie wyszłaby bogato za mąż za kogoś równego jej stanem i wiodła życie światowej damy. Ponieważ on ją tych pieniędzy pozbawił, została zmuszona do tułaczki i wieloletniej walki w sądzie. Bardzo ujęło mnie, że z tych drobnych sum, które wyszarpywała od brata na życie, kupowała książki. Gdy została aresztowana i przywieziona do Szczecina na proces, sporządzono spis rzeczy, które były w jej domu. Jest wśród nich spora biblioteka. Fakt kupowania książek przez kobietę żyjącą na granicy ubóstwa jest wyjątkowy. O jej żywym umyśle świadczy też inteligentny sposób obrony i celne riposty w trakcie procesu. Choć adwokaci ją od tego odwodzą, Sydonia pisze oświadczenie, w którym prosi o dołączenie akt z procesu o jej pobicie sprzed kilkunastu lat. Liczy na to, że skoro zleceniodawcą był jej brat i zostało to udowodnione w sądzie, to sędzia zrozumie, kto jest winnym oskarżenia jej o czary. W przerwie między przesłuchaniami, kiedy już wiadomo, że sprawa Sydonii jest przesądzona, siedząc w więzieniu, prowadzi korespondencję z sądami. Żąda wypłaty zaległych alimentów od bratanków. Sąd przyznaje jej rację i nakazuje bratankom je zapłacić. Prosi też, żeby przywieźć z jej domu w Marianowie płukankę do ust, wodę różaną jej własnej produkcji i cudowną miksturę pachnącą, która jest jednocześnie lekarstwem, oraz szufladę na listy. Ta ostatnia to skrzynka, w której był papier, pióra i inkaust, krótko mówiąc: po naszemu laptop. Pisze listy do znajomych, krewnych i wpływowych ludzi, żeby pomogli jej oczyścić się w procesie. Przypomnę, że miała wtedy siedemdziesiąt kilka lat.

Sydonia ucieka przed molestowaniem, swataniem, pada ofiarą agresji, jest wyzywana, w końcu bita. Patriarchat w jej historii przewija się na wiele sposobów. W rozmowie z nią pewien mężczyzna mówi, że wszystko, co potrzebne jest do ukształtowania umysłu panny, znajduje się w katechizmie. Czy bohaterka Pani książki nadawałaby się na ikonę ruchu feministycznego?

Na pewno mogłaby iść na czele czarnego protestu. Jest w niej bunt i brak pokory do samego końca. Nie godzi się na rolę, którą społeczeństwo dla niej napisało. Do końca chce grać na własnych zasadach. Najlepszym tego dowodem jest najtrudniejszy moment procesu, czyli tortury. Od strony prawnej wyglądało to tak, że zeznania uzyskane w trakcie tortur oskarżona musiała potwierdzić po dobroci. Kat pielęgnował więc osobę torturowaną, czekając, aż na własnych nogach stanie przed sądem, wówczas odczyta się jej akt, a ona potwierdzi to, co wcześniej zeznała. Dopiero wtedy zeznania mogły być podstawą do wydania wyroku. Ludzie szybko przyznawali się do wszystkiego, co im zarzucano, bo cierpienie było nie do wytrzymania. Jeżeli potwierdzisz, kat przestanie cię torturować i czeka cię śmierć, a jeśli się nie przyznasz, będzie cię torturował i cucił do skutku. Jeżeli ktoś przetrwał trzykrotne tortury, wówczas był z urzędu uniewinniany, ale prawie nikt nie był w stanie przejść przez to trzy razy. Sydonia przyznała się natychmiast, kiedy kat zaczął ją torturować, ale po sesji odwołała zeznania i musiała stanąć do drugiej tury przesłuchań, tzw. ostrych, czyli z użyciem narzędzi. Zawsze zaskakiwało mnie, jak siedemdziesięciokilkuletnia kobieta znalazła w sobie siłę, żeby przetrwać tę pierwszą część i powiedzieć: „Tak, poproszę jeszcze raz to samo”.

W filmie Monty Python i Święty Graal kobiecie oskarżonej o czary przyprawiają nos z marchewki, poddają ją różnym testom i wreszcie skazują na śmierć. Czytając o procesie Sydonii, doszedłem do wniosku, że to, co pokazał Monty Python, wcale nie było absurdalne. Szyszka od piwa, trójnogi zając, demoniczne pierdnięcia, diabeł pod postacią wróbla...

Musimy mieć świadomość czasu, w którym to się działo. Kiedy czytamy w akcie oskarżenia, że z szafy Sydonii dochodzą demoniczne pierdnięcia, wydaje nam się, że jest to absurd do potęgi, w XVII wieku traktowano to jednak serio, gdyż wierzono, że szatan ukazuje się ludziom w aurze smrodu. Szyszka chmielowa, którą znaleziono wplecioną w miotłę, która jest narzędziem czarownicy? Pod tym, co dziś wydaje nam się wyssane z palca, tkwi głęboka warstwa ówczesnych wierzeń. O dziwo, w akcie oskarżenia nie ma czegoś, co rzuca nam się w oczy: wśród rzeczy Sydonii znajdował się aparat do destylacji, ale nie zarzucono jej wytwarzania mikstur, którymi mogła truć ludzi. Akta z procesu to bogate źródło wiedzy. Odnotowano np. momenty, kiedy sędzia wydaje katowi polecenie, żeby mocniej torturował Sydonię, podciągnął ją na drabinie tortur albo przykręcił śruby. Stosowano dwa narzędzia tortur jednocześnie, co było zakazane, ale i tak praktykowane wobec oskarżonych o czary. Polecenie nasilenia tortur pojawia się, kiedy Sydonia usiłuje powiedzieć sędziom, że winnym jej oskarżenia jest członek jej rodziny. Śruby są przykręcane wtedy, kiedy pada imię i nazwisko tego młodego karierowicza. Po latach widać, że chciał zrobić karierę polityczną, pozbywając się starej, niewygodnej kuzynki.

Postać Sydonii od początku otacza mrok. Niechętnie uczestniczy w zabawach dworskich, spaceruje po cmentarzu, a podczas wypraw do czarnego lasu spotyka demona żeńskiego, Mamunę. Czy nasycenie powieści atmosferą grozy jest celowym zabiegiem?

Myślę, że jest to pławienie się w ciemnym sosie, którego każdy z nas trochę ma w sobie. Dobrze się czułam, odtwarzając tę atmosferę. Jest to też epoka, która estetycznie prosi się o takie akcenty: czas ciemnych, hiszpańskich sukni i charakterystycznych kryz. Mnóstwo malarstwa z tego okresu rzuca światło jedynie na twarz ludzi. W Muzeum Narodowym w Szczecinie – tuż obok miejsca, w którym stracono Sydonię – znajduje się niezwykły obraz. W jednej z sal znajduje się piękny portret księcia Filipa I, o którym wiele w tej książce piszę. Gdyby odsunąć mu grzywkę z czoła, byłby dziś gwiazdą Instagrama. Naprzeciwko niego wisi portret podwójny Sydonii, który nie pochodzi z epoki, powstał dużo później, jest więc obrazem legendy. Na pierwszym planie widzimy młodą i piękną dziewczynę, która patrzy na nas ironicznie, a zza jej ramienia wystaje przyczajona stara i brzydka kobieta. Z przodu widzimy Sydonię na dworze Gryfitów, w której zakochiwali się książęta, a z tyłu tą, którą oskarżono o rzucenie na nich klątwy i która zostanie stracona. Patrzy prosto w oczy Filipowi po drugiej stronie ściany. Trudno, żeby opowieść o czarownicy była opowieścią światła i blasku. To jest opowieść cienia i półmroku.

„Szczecin kipiał. Na moście Kłodnym terkotały koła wozów, wiozących z Łasztowni to, co przypłynęło w ładowniach statków. Meble, krzesła, dziesiątki krzeseł i opatulone jak niemowlęta lustra. Jechały i drobne towary z przystani odrzańskich, z cumujących tam mniejszych jednostek. Traktem lądowym zwożono piasek, zaprawę. Na Dolnym Wiku wrzała praca w książęcej cegielni”. W jakich proporcjach w tym opisie mieszają się ze sobą research i wyobraźnia?

Mam to szczęście, że istnieją świetne mapy Szczecina z tego okresu. Władcy księstwa pomorskiego przykładali do tego dużą wagę – zwłaszcza Filip II, o którego śmierć oskarżono Sydonię. Mając dokładne mapy, chodziłam po mieście ze znajomymi regionalistami, kombinując, którędy wieziono Sydonię z zamku w Oderburgu. To, co mogła zobaczyć po drodze, znajduje potwierdzenie we wspaniałych opisach Szczecina z tamtego okresu. Bardzo je doceniłam w trakcie pisania Sydonii, bo to coś, czego nie mam, kiedy pracuję nad książkami o średniowieczu. Świat księstwa pomorskiego pojawia się w licznych źródłach i szkoda byłoby go nie wskrzesić. Była to perełka na mapie Europy, co potwierdzają relacje wielu podróżników. Kiedy augsburski marszand Filip Hainhofer jedzie przez Brandenburgię, opisuje ją jako kraj biedny, lecz gdy przekracza granice księstwa pomorskiego, nagle wszystko staje się kolorowe, a chłopi są bogaci i równi szlachcicom. Kraina odmalowana przez Hainhofera wydaje się piękną utopią, a jednak było w tym dużo prawdy, choć dziś wiemy, że w tle rozgrywała się apokalipsa Gryfitów.

Dziękuję za rozmowę.

Autorzy: Tomasz Grząślewicz
Fotografie: Olimpia Orządała