Dr hab. Andrzej Betlej, prof. UJ jest historykiem sztuki, pracownikiem Instytutu Historii Sztuki Uniwersytetu Jagiellońskiego. W latach 2016–2019 był dyrektorem Muzeum Narodowego w Krakowie – za jego kadencji m.in. ukończono remont konserwatorski i otwarto nową ekspozycję Muzeum Czartoryskich. Od 2020 roku pełni funkcję dyrektora Zamku Królewskiego na Wawelu. Był gościem specjalnym 5. Śląskiego Festiwalu Nauki KATOWICE.
Mija już rok od przyjęcia przez Pana Profesora funkcji dyrektora Zamku Królewskiego na Wawelu. Do tego tematu będę jeszcze wracać, ale interesuje mnie Pana pierwsza wizyta w tym miejscu. Czy może ją Pan pamięta?
Pierwszą w ogóle dobrze zapamiętaną przeze mnie wizytą w muzeum była wystawa właśnie na Wawelu. Można nie dowierzać, ale naprawdę tak jest. Powiem nawet, że dokładnie pamiętam, kiedy to było. To był wrzesień 1983 roku. Miałem wtedy 12 lat, a wystawa była zorganizowana na 300. rocznicę odsieczy wiedeńskiej. Pamięta się te wystawy, które zrobiły wrażenie, bo miały odpowiedni ładunek emocji. To było coś niewiarygodnego. Nie pamiętam, co dokładnie widziałem, w którym miejscu były poszczególne eksponaty, ale pamiętam atmosferę, zbroje, namiot, tłumy i czekanie w kolejce. To było ważne przeżycie.
Czy wtedy pojawiła się myśl o chęci pracy w muzeum?
Nie. Chciałem być historykiem sztuki już od szkoły podstawowej. Zabawną sytuację miałem w trakcie odbierania dokumentów po liceum. W teczce znajdowało się moje podanie o przyjęcie do szkoły. Tam napisałem, czego kompletnie nie pamiętałem, że pragnę uczyć się w klasie humanistycznej, by później rozpocząć studia z historii sztuki. Nigdy natomiast nie myślałem, aby zostać dyrektorem muzeum, a nawet nigdy nie myślałem o tym, by pracować w muzeum. Mam z tym związaną jedną anegdotę. Będąc dyrektorem na Wawelu, rozpocząłem pracę ze swoimi bardzo dobrymi starszymi kolegami, młodszymi również, wśród których znajdują się moi studenci. I właśnie jeden z moich starszych kolegów, Krzysztof Czyżewski, kurator kolekcji militariów, wspomniał sytuację z przeszłości: „Ja pamiętam takiego młodego i bezczelnego, który został na I roku studiów szefem koła naukowego studentów historii sztuki. Przyszedł na Wawel ustalać wejścia koła do nas na wystawy i nie tylko. Trafił do naszego pokoju, usiadł na parapecie i powiedział z przekonaniem, że nigdy by nie mógł pracować w muzeum”. Tym młodym bezczelnym byłem oczywiście ja (śmiech).
W takim razie co się stało, że mimo młodzieńczych zapewnień i planów trafił Pan Profesor do muzeum?
Jeszcze w 2012 roku nie spodziewałem się, że moja kariera zawodowa będzie związana z jakąkolwiek instytucją muzealną. Wtedy zostałem dyrektorem Instytutu Historii Sztuki na Uniwersytecie Jagiellońskim. Myśląc o przyszłości, widziałem siebie wyłącznie w roli nauczyciela akademickiego. Do tej pory pracuję na uczelni i jest to moje pierwsze miejsce zatrudnienia. Instytut Historii Sztuki jest mi niezwykle bliski. Wciąż wykładam, prowadzę seminaria, obrony, a kontakt ze studentami jest dla mnie bardzo ważny. Jednym z najcudowniejszych doświadczeń jest móc obserwować, jak poszczególne osoby coraz bardziej się angażują, zmieniają, wybierają swoją ścieżkę. To jest niezwykłe doświadczenie, choć czasami zdarza się widzieć, że jednak nie udało się pewnych rzeczy nauczyć. Tak też bywa. W 2015 roku pani prof. Małgorzata Omilanowska- Kiljańczyk, ówczesna minister kultury i dziedzictwa narodowego, zaprosiła mnie do Warszawy i zapytała, czy nie widziałbym siebie jako dyrektora Muzeum Narodowego w Krakowie. Powiedziała, że potrzebuje kogoś z zewnątrz, kto zmieni pewne aspekty tej instytucji, a skoro miałem osiągnięcia na polu naukowym, jak i organizacyjnym, byłem dla pani profesor dobrym kandydatem. Szczerze mówiąc, nie zastanawiałem się zbyt długo i przyjąłem tę propozycję. Potraktowałem to z jednej strony jako wyzwanie, a z drugiej jako wielką szansę m.in. na uzyskanie całkiem nowych kompetencji. Przyjmowałem ją z dużą dozą pokory, bo jednak najważniejszą rzeczą stało się podołanie takiemu zadaniu. Zadaniem dyrektora jest tworzenie takich ram organizacyjnych, które pozwolą na kreowanie najciekawszych, najatrakcyjniejszych i wartościowych przedsięwzięć. Jego zadaniem jest pomagać, starać się o fundusze i zarządzać. Muzeum jest tworzone przez ludzi dla ludzi; przez ich pracę, rozmowy i zaangażowanie. Może to wszystko brzmieć naiwnie, ale ja w to wierzę.
Można zaryzykować stwierdzenie, że takie podejście do funkcji dyrektorskiej zaprowadziło Pana Profesora na Wawel.
Tak naprawdę kilka ścieżek mnie tam prowadziło. Również przekonanie, że muzeum nie jest mauzoleum, a intensywnie żyjącą instytucją. Spotykamy się z pejoratywnym użyciem słowa muzeum, kojarzeniem go z czymś nieruchomym, zastałym. Chociaż gdy rozpoczynałem pracę w Muzeum Narodowym, jeden z pracowników powiedział mi, że w muzeum słowo szybko oznacza 20 lat. Poprosiłem więc o zdefiniowane pojęć: w tej chwili, natychmiast czy bardzo szybko, tak byśmy złapali wspólny język (śmiech). W Muzeum Narodowym miałem określoną kadencję – miałem pracować do 2020 roku. Właściwie w trakcie pracy wyklarowały się dwa najważniejsze cele, jakie muzeum winno zrealizować. Pierwszym to przywrócenie ekspozycji dzieł Stanisława Wyspiańskiego, co udało się zrobić poprzez kilka odsłon monumentalnej wystawy w 2017 i 2018 roku. Drugi cel wynikał z okoliczności historycznych, to znaczy zakupu kolekcji Czartoryskich i otwarcia ich muzeum. Od 2017 roku rozpoczęto na nowo remont budynku, konserwację obiektów i tworzenie nowoczesnej ekspozycji. Ale oczywiście nie tylko te dwa projekty warte są wspomnienia. Podczas mej kadencji w Muzeum Narodowym zostały zorganizowane świetne, moim zdaniem, wystawy m.in. komiksu, poświęcona Andrzejowi Wajdzie czy sztuce w Auschwitz. W 2019 roku było już wiadomo, że mój Mistrz, Tutor, Nauczyciel i Profesor – to musi być zaznaczone wielką literą – prof. Jan Ostrowski będzie kończył swoją kadencję na Wawelu. Zaproponowano mi, bym go zastąpił na tym stanowisku. Czymś wspaniałym była ta sytuacja i możliwość kontynuowania pracy po moim Mistrzu. Uczelnia nauczyła mnie tworzenia wyjątkowych relacji mistrz – uczeń, wchodzenia w jedną i drugą rolę. Po otwarciu Muzeum Czartoryskich wiedziałem, że kończę już pracę w Muzeum Narodowym i przejdę na Wawel. Nie bez żalu, ponieważ tamci pracownicy wiele mnie nauczyli i dużo im zawdzięczam. To są wyjątkowi ludzie. Poznałem też wiele rozwiązań organizacyjnych… A z drugiej strony niezwykłe było stanięcie przed wyzwaniem pracy na wzgórzu wawelskim.
Zamek Królewski na Wawelu jest wyjątkowym miejscem pod każdym względem.
Dokładnie. Muzeów narodowych w Polsce jest dziewięć, a Wawel jest tylko jeden. Z uporem powtarzam, że jest to miejsce wręcz wpisane w nasze DNA. Również pani. Gdy zamknie pani oczy, pomyśli: Wawel, to zapewne pierwsze, co się ukazuje, to sylwetka wzgórza wawelskiego. Następnie pewnie pojawią się krużganki wawelskie, rezydencje, królowie, renesans… i ogólnie historia Polski. To jest coś, co w jakiś nieuświadomiony sposób tworzy panią, nas i temu nie można zaprzeczyć. Z drugiej strony Wawel jest instytucją muzealną, czyli – jak to się formalnie nazywa – instytucją kultury, gdzie gromadzi się dzieła sztuki, konserwuje, organizuje wystawy, spotkania i są prowadzone badania naukowe. Jest to zatem miejsce aktywne, zaskakujące i takie, do którego po prostu się wraca, by doświadczyć emocji. Pod tym względem Wawel ma ogromny potencjał. Z jednej strony poprzez historię, a z drugiej – właśnie ta historia i dzieła, którymi dysponujemy, mogą razem stanowić kanwę dla nowych opowieści. Tę historię możemy powtarzać, pokazywać w nowy sposób, również przez otwieranie kolejnych przestrzeni i wracanie do tego, co wydaje się dla Wawelu oczywiste, ale sposób ekspozycji ma dać szansę na ponowne ich odkrycie dla zwiedzających. Przykładem są arrasy wawelskie. Wszyscy wiedzą, że one tu są, ale zorganizowaliśmy poświęconą im wystawę, na którą przyszło prawie 120 tysięcy osób. Oczywiście jestem z tego dumny. A sama wystawa była bardzo przemyślana, mądra i spektakularna. Nie tylko pokazywaliśmy arcydzieła, ale ekspozycja miała także doskonały program konserwatorski, edukacyjny, co pozwoliło zobaczyć arrasy w nowym świetle. Ludzie przyjeżdżali na tę wystawę z całej Polski.
Wciąż jednak jest wiele tajemnic, które skrywa Wawel, niedostępnych miejsc.
Tak. Przykładem tego są podziemia, które mogą stać się niezwykłą atrakcją turystyczną. Pod wschodnim skrzydłem Zamku Królewskiego na Wawelu jest wielka amfilada pomieszczeń, wypełniona oryginalnymi detalami renesansowymi. Te piwnice pokazują historię zamku, są wzniesione z ciosów kamiennych zamku gotyckiego. Znajduje się tam jedna z najstarszych studni. Na wzgórzu wawelskim jest także rezerwat archeologiczny, gdzie są zachowane fortyfikacje gotyckie, ale one znajdują się 4 metry pod ziemią. W tym rezerwacie archeologicznym – tak zwanego międzymurza – znajduje się też wał ziemny, czyli jeszcze starsze fortyfikacje rezydencji. Zagłębienie się w te podziemia unaocznia nam historię przemian wzgórza. Chcielibyśmy je udostępnić – ale w tym przypadku wielkim wyzwaniem jest stworzenie wokół tego miejsca odpowiedniej narracji i specjalnego sposobu pokazania tego miejsca.
A co skrywają archiwa i magazyny Wawelu?
Tutaj muszę panią zaskoczyć. Rzeczywiście standardem w muzeach jest publiczne pokazywanie około 10% kolekcji, pozostała część spoczywa w magazynach. Na Wawelu jest odwrotnie. Wynika to z tego, że zamek nie jest wielkim muzeum pod względem liczby obiektów. W tym momencie eksponowane jest około 70% kolekcji, choć za chwilę to się zmieni, na pierwszym i drugim piętrze prowadzone są bowiem prace nad nowymi aranżacjami stałych ekspozycji, przygotowujemy też nową wystawę Skarbca Koronnego. We wszystkich tych przestrzeniach będziemy pokazywać znacznie więcej dzieł niż dotychczas, chcemy zaskoczyć widzów, choć też naszym celem jest utrzymanie reprezentacji majestatu królewskiego, przede wszystkim we wnętrzach komnat na drugim piętrze. Generalnie pragniemy jak najwięcej eksponatów wyciągnąć z magazynów. Mało kto o tym wie, ale zamek ma w swoich zbiorach kolekcję sztuki współczesnej i nowoczesnej. Nie jest to potężny zbiór pod względem ilościowym, ale już same nazwiska robią wrażenie: Witkacy, Malczewski, Wyczółkowski, Nowosielski, Dwurnik… Twórczość tych artystów nie jest bezpośrednio skojarzona z Wawelem. Ale kto wie? Może trzeba to zmienić i tymi pracami zaskoczyć widzów, tworząc stałą ekspozycję, na której będziemy pokazywać te prace?
Czy ma Pan swoje ulubione miejsce na Wawelu?
Chyba jest to gabinet holenderski. Mieści się w wieży znajdującej się w północno-wschodnim narożniku zamku na drugim piętrze. Był tam gabinet Zygmunta III Wazy. To niewielkie pomieszczenie, ale wypełnione sztuką i wręcz pulsujące nią, „wytapetowane” malarstwem holenderskim i flamandzkim. Dobrze się w nim czuję. Odkąd natomiast pamiętam, onieśmielała mnie zwłaszcza Sala Senatorska. Myślę, że na Wawelu najważniejsza jest atmosfera, dzięki której zwiedzający czują się dobrze i chcą wracać.
Musi również paść pytanie o dzieła muzealne, które zajmują specjalne miejsce w sercu dyrektora.
Odpowiadając na takie pytanie, ryzykuję usłyszenie komentarza: Tak? Takie dzieła lubisz? A co z tym lub tamtym? (śmiech) Moja odpowiedź może zostać odebrana jako oczywista i mało oryginalna. Najważniejszy dla mnie jest arras z globusem. W 1987 lub 1988 roku Zamek Królewski organizował konkurs dla licealistów. Na pewno dotyczył on arrasów. Wtedy już trwał mój romans z historią sztuki i siłą rzeczy zostałem wytypowany, by reprezentować szkołę. Konkurs rozpoczynał się od wykładu, który był prowadzony w części administracyjnej, w nowoczesnej sali konferencyjnej, normalnie niedostępnej dla zwiedzających. Budynek ten sam w sobie jest niezwykle ciekawy, powstał w czasie II wojny światowej. Następnie poszliśmy do również zamkniętej części zamku, na pierwsze piętro, gdzie dr Magdalena Piwocka opowiadała o arrasie z globusem – najciekawszym i najbardziej reprezentacyjnym z serii arrasów z groteskami. Nie mogę się nadziwić, że ponad 30 lat później mogłem podjąć decyzję o przywróceniu i zrekonstruowaniu wspominanej sali konferencyjnej dla zwiedzających. A wyróżnia się ona wyjątkowym designem z lat 60. Wróciły do niej także oryginalne meble zaprojektowane do tego wnętrza. Istotne było również to, wracając do samego arrasu z globusem, że po tylu latach mogłem zainicjować wystawę arrasów, której kuratorką były dr Magdalena Piwocka i Magdalena Ozga. Te sytuacje napawają mnie zdumieniem. Jakby już wtedy w 1988 roku coś się zadziało, nie wiem co, ale moja ścieżka kariery była już utorowana.
I również ta ścieżka zaprowadziła Pana na Śląski Festiwal Nauki KATOWICE. Jak Pan ocenia to wydarzenie?
Przyznam, że byłem zaskoczony. Zastanawiałem się, kto i w jaki sposób wpadł na szalony pomysł zaproszenia mnie do Katowic. Z tego jednak względu, że cały czas czuję się i jestem akademikiem, zdaję sobie sprawę, jak ważne są takie wydarzenia. To jest wyjątkowa forma funkcjonowania uniwersytetu w przestrzeni publicznej. Z przyjemnością przyjąłem zaproszenie na Śląski Festiwal Nauki, by mówić o Wawelu. A jak oceniam wydarzenie? Nie mogę uciec od porównania z podobnym festiwalem, który był organizowany na krakowskim rynku. I muszę powiedzieć, że wasze wydarzenie bardzo mi się podobało, przede wszystkim ze względu na wejście w przestrzeń miasta, a nie wyłącznie chowanie się na terenie kampusu. Jest to zdecydowanie jedno z tego typu wydarzeń, które rzeczywiście angażuje i daje możliwość odkrywania nauki.
Bardzo dziękuję za rozmowę.