Rozmowa z dr. Mikołajem Marcelą, absolwentem Międzywydziałowych Indywidualnych Studiów Humanistycznych, pisarzem, nauczycielem akademickim, współautorem i wicedyrektorem kierunku sztuka pisania na Uniwersytecie Śląskim.
Jako pisarz zadebiutował Pan Doktor w 2015 roku powieścią pt. Niemartwi. Ciała wasze jak chleb, rok później wydał Pan kolejną: Bycie w śmierci. Athanatopia. Obie powieści wpisują się w pogranicze fantastyki i grozy dla dorosłych. W styczniu tego roku na półkach księgarskich pojawił się Pana poradnik dla rodziców zatytułowany Jak nie spieprzyć życia swojemu dziecku. Książka cieszy się ogromną popularnością, już w lutym znalazła się w czołówce najczęściej sprzedawanych pozycji w księgarni internetowej Bonito i miesiąc po premierze ma już trzecie wydanie.
Ta książka wzbierała we mnie od wczesnego dzieciństwa, a pisząc ją, dałem upust emocjom i przemyśleniom, które towarzyszyły mi przez te wszystkie lata. Dwanaście lat edukacji szkolnej, a później okres studiowania na uniwersytecie to często był dla mnie czas obchodzenia systemu, którego od pierwszego kontaktu ze szkołą nie potrafiłem zaakceptować. Dziś z perspektywy czasu uważam, że świetnie potrafią przetrwać go tylko te osoby, które są w stanie go ominąć, system natomiast bardzo łatwo łamie tych, którzy chcą być wobec niego uczciwi.
Neguje Pan nie tylko podział na lekcje, klasy, ale nie widzi także konieczności dzwonków, sprawdzianów, ocen, prac domowych, matury… A przecież to filary współczesnego szkolnictwa, które funkcjonują w większości krajów na świecie.
Trzeba jednak pamiętać, że wzorzec ten powstał w dobie rewolucji przemysłowej, na przełomie XVIII i XIX wieku. Minęło ponad 200 lat, a my nadal w nim tkwimy, choć rzeczywistość wokół nas zmieniała się diametralnie. Z jednej strony potężny skok cywilizacyjny i niesłychany postęp technologiczny, z drugiej – anachroniczna edukacja. Dla mnie proces edukacyjny w obecnym kształcie, i to na wszystkich poziomach, nie ma sensu, ponieważ mocno rozmija się z nowoczesną strukturą rzeczywistości, a to w niej funkcjonujemy na co dzień. W szkole podstawowej, średniej, a także na uniwersytecie wciąż żyjemy w świecie XIX-wiecznym, w którym mamy cały czas wyobrażenie o mechaniczności procesu uczenia się w stałej, poukładanej rzeczywistości. Tymczasem codzienność poza murami szkoły i uczelni jest chaotyczna i płynna, mówiąc językiem Zygmunta Baumana; to rzeczywistość, w której nie mamy punktów orientacyjnych i stale musimy konstruować siebie na nowo.
Od czego należałoby zacząć zmiany?
Posłużmy się pewną analogią. Dziś już nie oglądamy telewizji jak leci, konstruujemy własne programy telewizyjne, tworzymy osobiste bloki tematyczne, wybieramy ulubione seriale, filmy, przed telewizorami siadamy w godzinach, które nam odpowiadają. Nasza codzienna praktyka rozmija się diametralnie z tym, z czym spotykamy się w szkole i na uniwersytecie. Ta książka jest odpowiedzią na ten rozłam. Zawarłem w niej nie tylko doświadczenia wyniesione ze szkoły, ale także z rozmów z uczestnikami warsztatów, uczniami szkół średnich, ze studentami. Oni wszyscy nie kryją rozczarowania, są zmęczeni, przepracowani i nie wierzą w możliwość zastosowania dużej części zdobywanej wiedzy nie tylko w przyszłym życiu zawodowym, ale także w życiu codziennym. Książka jest reakcją na to, z czym spotykam się na co dzień wśród młodzieży: z apatią, rodzącą się depresją. Ich frustracja stała się dla mnie sygnałem, że należy coś z tym zrobić. Odezwał się we mnie naukowiec i pisarz. Nie mam dużego kapitału, który pozwoliłby mi zmieniać rzeczywistość, dlatego też moją odpowiedzią, wołaniem o zmianę systemu edukacyjnego, było napisanie tej książki.
Przeładowana podstawa programowa nie sprzyja zmianom.
Podstawa programowa nie jest kagańcem ani zmorą, można ją – i są tacy nauczyciele – kreatywnie omijać i dostosowywać do innego modelu kształcenia. Nie jestem specjalistą z prawa oświatowego, ale – o ile wiem – sama ustawa na przykład nie nakłada na szkoły konieczności 45-minutowych lekcji (określa jedynie, że godzina lekcyjna to 45 minut, choć i od tego dopuszcza wyjątki, pozwalając na zajęcia nie krótsze niż 30 i nie dłuższe niż 60 minut) czy prowadzenia typowych zajęć przedmiotowych, daje natomiast możliwość stworzenia interdyscyplinarnych modułów przedmiotowych. Korzystają z tego jednak nieliczni nauczyciele, czemu winne są między innymi nawyki. Aby to zmienić, musimy zacząć opowiadać inną historię, stworzyć nową narrację o edukacji. 200 lat temu szkoła była fabryką, z której wypuszczano uczniów ukształtowanych według określonego wzorca. Dzisiaj mamy zupełnie inne oczekiwania, inne wyzwania stawia przed nami współczesność. Dlatego dobrze przygotowany do funkcjonowania w świecie rzeczywistym człowiek powinien nauczyć się przede wszystkim samodzielnie myśleć. Ten proces zmian powinien uruchomić się jak najszybciej. Wskaźniki dotyczące depresji wśród dzieci i młodzieży są przerażające i udowadniają, że ten system się nie sprawdza.
Tytuł Pana książki miał być prowokacją czy jest efektem determinacji?
Jedno i drugie. Książka miała być zaproszeniem rodziców do uczenia się innego myślenia o edukacji, a ponieważ nie ma uczenia się bez emocji, prowokacyjny tytuł miał być iskrą zapalną, która wzbudzi zainteresowanie tematem. Chciałem zwrócić się do rodziców, ponieważ to właśnie im najbardziej zależy (a przynajmniej powinno), aby edukacja była jak najlepsza. Rodzice – wbrew pozorom – mogą zrobić najwięcej, bo to właśnie oni są najważniejszymi nauczycielami w pierwszych latach życia dziecka (a fakt ten często umyka systemowi edukacyjnemu), poprzez obserwację dzieci uczą się od nich najwięcej, nie tylko wzorców zachowania, przejmują też od nich schematy myślenia o świecie, w tym także o edukacji.
Adresuje Pan swoją książkę do wąskiego grona, nazwałabym go nawet elitą. W większości współcześni rodzice oddają edukację swoich dzieci.
Gdybym zwracał się do elity (choć od razu zaznaczę, że bardzo nie lubię tego słowa), powiedziałbym: przepiszcie swoje dzieci do szkół niepublicznych. Mamy przecież szkoły Montessori, edukację demokratyczną, szkoły waldorfskie czy szkoły korzystające z metody planu daltońskiego. Tych możliwości, wbrew pozorom, jest dużo, ale nieszczęście polega na tym, że wszystkie one są niepubliczne. W zespole „Budzącej się szkoły” istnieje już wprawdzie ponad 120 placówek (w tym wiele publicznych), powstają również szkoły, które próbują się formować poza tym ruchem i inaczej podchodzą do uczenia, ale to wciąż za mało. W szkołach niepublicznych problemem pozostaje ograniczenie majątkowe rodziców. Posłanie do szkoły Montessori na przykład dwojga czy trojga dzieci staje się potężnym obciążeniem finansowym. Dla mnie najistotniejszym wyzwaniem jest – często to podkreślam – aby powstała nowa opowieść o edukacji, czyli stworzenie takiej narracji, która zastąpiłaby nasze wyobrażenie o tym, że edukacja służy wyłącznie przekazywaniu wiedzy, czyli wpisaniu w odpowiedni program kształcenia, ocenianiu postępów za pomocą testów, sprawdzianów itd. i podporządkowania całego procesu maturze…
… której potrzebę podaje Pan w wątpliwość.
Problemów do przemyślenia jest wiele, matura jest jednym z nich, choć moim zdaniem jest największym złem obowiązującego systemu edukacji. Najbardziej widoczne jest to na poziomie liceum, w którym proces edukacyjny podporządkowany jest wyłącznie maturze. To jedna z najtrwalszych pozostałości pruskiego systemu edukacyjnego. Nowa matura wprowadzająca testy sprawdzające myślenie w kluczu staje się wyłącznie potwierdzeniem wiedzy z lektur. Bardzo żałuję, że na przykład na maturze z języka polskiego odeszliśmy od eseju, uznając go za przestarzałą i nieefektowną formę sprawdzenia wiedzy, „zreformowaliśmy” natomiast naszą nową maturę w stronę czegoś jeszcze bardziej archaicznego. Dlatego wciąż upieram się przy tezie, że pomimo kolejnych reform nieustannie myślimy o szkole w tradycyjny i niezwykle konserwatywny sposób, nie zauważamy innej możliwości postrzegania edukacji. Ja mogłem doświadczyć tej edukacji, ponieważ należę do szczęśliwców, którzy wyszli ze szkoły niepoobijani, głównie dzięki świetnym nauczycielom, a także rodzicom, którzy nigdy niczego mi nie narzucali i pozwolili realizować się nawet w szalonych pomysłach.
Odwołuje się Pan do rodziców, ale ciężar zmian systemu spoczywa na nauczycielach. Czy są oni dostatecznie przekonani i przygotowani do takiej transformacji?
Wydaje mi się, że są dwa miękkie miejsca w systemie edukacji, do których zmian można by było zacząć zachęcać od zaraz, i my – ludzie uniwersytetu – mamy na to wpływ. Jako autor książki starałem się oddziaływać na rodziców, ale jako pracownik uniwersytetu mogę przyczyniać się do zmiany kształcenia nauczycieli. Ich rola nie może się sprowadzać do przekazywania wiedzy, nadzorowania i sprawdzania postępów edukacji, ale – posługując się na przykład planem daltońskim – nauczyciel powinien pełnić rolę moderatora, towarzysza w procesie uczenia się, osoby, do której uczeń zwraca się o pomoc w ostatniej kolejności. Dzieci w szkole mogą być szczęśliwe. Niedawno wróciłem z Norwegii, przez tydzień na uniwersytecie w Oslo miałem możliwość podpatrywania rozmaitych, bardzo ciekawych metod pracy ze studentami. Wszyscy, zarówno studenci, jak i doktoranci (wcześniej zdobyli bogate doświadczenia w różnych europejskich uczelniach), podkreślali wyjątkowość tego uniwersytetu, szczególnie relacje z nauczycielami akademickimi, którzy od wejścia deklarują swoją rolę: są, aby pomagać, ukierunkowywać, a nie kontrolować czy gnębić.
Rola mistrzów…
Mamy ich wielu, ale niestety zbyt mało się od nich uczymy. Zamiast tego zbyt mocno trzymamy się utartych szlaków w dydaktyce. Pisze o tym w Kreatywnych szkołach Ken Robinson, niekwestionowany autorytet w dziedzinie edukacji. Problemem zmiany edukacji nie jest legislacja, ale nasze przyzwyczajenia i nawyki.
Ken Robinson przestrzega przed dwoma grożącymi ludzkości kataklizmami: klimatycznym i edukacyjnym.
Zasłanianie uszu i oczu, niedostrzeganie tego problemu jest w skutkach bardzo groźne. Wystarczy posłuchać młodych ludzi: oni nie tylko narzekają, ale są sfrustrowani. Uważam, że szkoła w nich bardzo dużo złamała. Myślenie w kluczu… Wielu z nich przyznaje, że pierwszy raz, dopiero na uniwersytecie, ktoś ich zapytał o to, co myślą. Zaskoczeniem jest dla nich, że nie tylko mogą, ale wręcz powinni przedstawić swój punkt widzenia. Niestety, często uniwersytet staje się szkołą bis. Królujący egzamin pisemny nie jest dostatecznym odzwierciedleniem efektu edukacyjnego. Rozmowa daje znacznie większą szansę, aby dostrzec postęp intelektualny w zakresie prowadzonych zajęć, a to powinno nas najbardziej interesować, nie zaś stopień przyswojenia danych, które można znaleźć w smartfonie. Za dużo jest także myślenia w kategoriach testów. Młodzi ludzie mają wiele bardzo cennych spostrzeżeń, dostrzegają konieczność zmian, które usytuowałyby szkołę we współczesności. Absurdalne jest zabijanie pasji, uważam to za jeden z najcięższych grzechów szkoły (ale i uniwersytetu). Nie możemy oczywiście uogólniać zagadnienia – znam szkoły, do których młodzież chodzi z przyjemnością, ale są to placówki, które odchodzą od wszystkich stereotypowych nawyków edukacji publicznej i nie opierają procesu uczenia się na budzeniu strachu.
Odreagowaniem szkolnego stresu jest najczęściej internet. Nie aprobuje Pan ograniczania dzieciom dostępu do niego.
Posłużę się jednym z najważniejszych, dla mnie jako literaturoznawcy, tekstów, czyli Farmakonem Jacques’a Derridy. Słowo farmakon oznacza po grecku lekarstwo. Jego zadaniem jest leczyć, ale użyte w nadmiernej dawce może być także trucizną, wszystko więc zależy od umiejętnego stosowania. Podobnie jest z internetem. Jeśli możemy powiedzieć, że internet zabija dzieci, to równie dobrze możemy stwierdzić, że w nadmiernej dawce zabija je także edukacja. Za wiele samobójstw nastolatków niestety w dużej mierze odpowiada szkoła. Oczywiście internet, oprócz otwarcia na świat i wiedzę, jest także źródłem wielu niebezpieczeństw. Ostatnio zrobiło się głośno o patostreamingu, jest też problem pedofilii na czatach itp. I nie oszukujmy się, ten problem nie zniknie. Pamiętajmy jednak, że od internetu uzależnione są nie tylko dzieci, ale także ich rodzice. Jeśli chcemy, aby dziecko nie używało go w nadmiarze, sami przestańmy w nim tonąć. Internetu już nie wykasujemy, on wpisał się już na stałe w naszą kulturę, jest narzędziem, które ułatwia życie. Wspólne, rodziców z dziećmi, korzystanie z komputera i sieci może być nie tylko dobrą zabawą, ale formą edukacji i nabywaniem umiejętności bezpiecznego poruszania się w nim.
Czy szkoła musi przygotowywać do przyszłego zawodu?
Myślenie wyłącznie w kategoriach odnalezienia się na rynku pracy jest złudne. Zmiany, jakie na nim zachodzą, są nieprzewidywalne, nawet w przypadku tak tradycyjnych zawodów, jak prawnicy. Jacek Dukaj znakomicie przedstawił ten problem w ostatnim wywiadzie dla „Kultury Liberalnej”. Sądzę, że niedługo praca w klasycznym sensie będzie pewnym luksusem. Zjawisko to obserwujemy już od dłuższego czasu. Myślenie, że ukończę jakieś studia i będę pracował w danym zawodzie do końca życia, jest już nieaktualne. Często zmieniamy nie tylko pracę, zmieniamy także zawód. Podstawowym determinantem powinno być czerpanie satysfakcji z wykonywanego zajęcia. Aberracją jest myślenie, że edukacja zamyka się w jakiś określonych granicach, np. od 7. do 19. roku życia. Każdy z nas wie, że najintensywniej zaczynamy się uczyć po ukończeniu studiów, w życiu zawodowym, to wtedy musimy przyswoić najwięcej informacji, ponieważ wbrew pozorom szkoła w żaden sposób nie przygotowuje do życia zawodowego.
Dziękuję za rozmowę.