Rozmowa z Henrykiem Wańkiem, malarzem, grafikiem, krytykiem literackim i artystycznym, byłym pracownikiem Uniwersytetu Śląskiego, z okazji 60. rocznicy urodzin Tomasza Beksińskiego

Życie wypełnione iluzjami

Tomasz Beksiński (ur. 26 listopada 1958 – zm. 24 grudnia 1999), znany dziennikarz muzyczny, prezenter radiowy, tłumacz języka angielskiego. Był synem malarza, fotografa i rysownika Zdzisława Beksińskiego. Przez rok studiował anglistykę na Wydziale Filologicznym Uniwersytetu Śląskiego. Zmarł śmiercią samobójczą.

Henryk Waniek
Henryk Waniek

Oglądał Pan film Ostatnia rodzina?

– Owszem, obejrzałem go dla porządku i bez zachwytu.

Co zatem sądzi Pan o zawartym w nim obrazie Tomka? Wiesław Weiss, autor biografii Tomek Beksiński. Portret prawdziwy, we wstępie do książki, który stał się też później podstawą felietonu w miesięczniku „Teraz Rock”, napisał, że to film nieuczciwy i nikczemny. Także wśród dziennikarzy radiowej Trójki pojawiały się głosy (m.in. Piotra Stelmacha), że nie znali Tomka takiego, jakiego zagrał Dawid Ogrodnik. Czy faktycznie postać Beksińskiego została w filmie Jana P. Matuszyńskiego wykrzywiona, przerysowana?

– Swoją opinię o filmie, jak też o wiarygodności filmów w ogóle, wyraziłem w eseju Kino-prawda opublikowanym w numerze 9/2017 miesięcznika „Twórczość”, więc nie chcę się powtarzać. Niegodziwość tego filmu tkwi w samym podjęciu tematu. Dlaczego Ostatnia rodzina? Co tu ma znaczyć ostatnia? O co – poza brukową sensacją – chodzi w tym filmie? Nie znajduję odpowiedzi na te pytania, ale podzielam zdanie osób, które postrzegały inaczej postać Tomka i inne postaci. Powiem więcej: ten film jest karykaturą niezwykle złożonych i delikatnych kwestii, czyli prawdy rodzinnej Beksińskich.

Na czym polegała złożoność, o której Pan mówi? Rodzinę Beksińskich obserwował Pan przez wiele lat, przyjaźniąc się ze Zdzisławem…

– Był okres kilkunastu lat bliskiej zażyłości ze Zdzisławem Beksińskim, co przenosiło się na relacje z całą rodziną. Jego umysłowość, ale też rozmiar artystycznych możliwości, czyniły go bardzo atrakcyjnym partnerem. Tej znajomości wiele zawdzięczam. Miała pewien wpływ na moje doświadczenie artystyczne, choć z upływem czasu żarliwość naszych kontaktów zmalała. Tak to w życiu bywa. Tomka poznałem jako niespełna dziesięcioletniego chłopca, który był ozdobą ich osobliwego domu w Sanoku. Ukochane i jedyne dziecko Zofii Beksińskiej, zapatrzone w ojca, który zajmował się dziwnymi rzeczami. Dziś, patrząc na już zamkniętą historię wszystkich aktorów dramatu, myślę, że to wszystko było wzorcową figurą freudowską z dominującym kompleksem Edypa. Tomek nie był przedmiotem mojego zainteresowania bardziej niż wymagała konwencjonalna ciekawość, życzliwość i uprzejmość. Chodził do szkoły, był przykładem banalnego dziecka w swoim wieku, zrobił maturę, nie przejawiając określonych zainteresowań, poza nieco smarkatym naśladowaniem pewnych właściwości swego ojca. Lubił jego maszynę do pisania, przegrywanie płyt, ślepe zasłuchanie w pewien typ muzyki rockowej.

Tomek mieszkał w Pana katowickim mieszkaniu podczas pierwszego roku studiów na anglistyce na Uniwersytecie Śląskim w Sosnowcu (w roku akademickim 1977/1978). Pan przebywał już wtedy w Warszawie i na Śląsk przyjeżdżał dość rzadko. Jak Pan zapamiętał kontakty z Tomkiem studentem? Dlaczego nie mogliście – przynajmniej zdaniem wspomnianego redaktora Weissa – znaleźć wspólnego języka? Tomek żalił się na Pana zarówno w listach do przyjaciół, jak i w późniejszych rozmowach z Piotrem Dmochowskim, mając Panu za złe, że krytykował Pan na przykład bałagan w mieszkaniu.

– Widywałem go najwyżej raz w tygodniu, gdy przyjeżdżałem do Katowic, by prowadzić zajęcia na Uniwersytecie Śląskim. Tomek nie sprawiał większych kłopotów, żadnego nieporządku nie pamiętam, wszystko układało się bezkonfliktowo i trochę mnie dziwi, że skarżył się na mnie. Jeśli przeciw czemuś protestowałem, to chodziło o to, że miał on zwyczaj, by w godzinach nocnych słuchać zbyt głośno ulubionych utworów. W dziesięciopiętrowym bloku o godzinie pierwszej w nocy nawet najpiękniejszy utwór King Crimson puszczony na full nie budził entuzjazmu sąsiadów. Ani mojego. W swoim infantylizmie nie mógł pojąć, że to się komuś nie podoba. Infantylizm to tutaj dobre słowo, bo przecież nie złe intencje, których raczej nie przejawiał. Nawet w latach późniejszych, gdy już nabył pewnej tożsamości jako osoba publiczna, gdy był już cenionym i lubianym prezenterem radiowym, czasem zdradzał się niedostatkiem poczucia realności. Nie chcę tu ryzykować jakiejś psychoanalizy, więc powiem krótko: miał jakieś braki w dojrzewaniu. Budował sobie życie wypełnione ulubionymi iluzjami i obsesjami. Wtrącę też, że serdecznie nie cierpiał Piotra Dmochowskiego, zresztą ze wzajemnością, więc to, że mu się zwierzał, trzeba wykluczyć. Mieć wspólny język z Tomkiem było możliwe tylko w zakresie zawężonym do jego oczekiwań, wymagań i potrzeb, które raczej robiły wrażenie żądań. Wspólnego języka Tomek nie miał nawet z ojcem

W liście do swojego sanockiego nauczyciela Tomek pisał, że poszedł na studia, żeby uniknąć wojska, a większą część edukacji na uczelni uważa za bezsensowną. Po latach chwalił jednak bardzo sosnowiecką anglistykę, wskazując na dość luźną atmosferę studiowania. Czy naprawdę studia były dla Tomka z trudem akceptowalną koniecznością?

– Myślę, że wybór kierunku studiów był kompromisem wobec faktu, że tego, co Tomek robiłby najchętniej, nie ma na żadnej uczelni. Pewne okoliczności ułatwiały mu dostęp do Uniwersytetu Śląskiego i stąd wzięła się myśl, by go zakwaterować w naszym katowickim mieszkaniu, z którego już właściwie nie korzystałem. Mieszkał tam mój brat Andrzej z żoną i oni mieli z Tomkiem dobre relacje. Od początku było wiadomo, że po pierwszym roku studiów Tomek przeniesie się do Warszawy, gdzie już jego rodzice nabyli mieszkania dla siebie i dla niego. Żywiono nadzieję, że w miarę upływu czasu zacznie się stabilizować i procesy dojrzewania wejdą w lepszą fazę. Studia jednak przerwał chyba już po drugim roku i właściwie nie miał pomysłu na swój ciąg dalszy. Dopiero grubo później, gdy nabrał biegłości w tłumaczeniu tekstów angielskich, naprawdę zabłysnął świetnym przekładem Monty Pythona i to należy mu poczytać za sukces. Wcześniej jednak wyglądało na to, że będzie zdany na życiowe i materialne wsparcie rodziny.

Początek nowego, trudnego etapu w życiu, jakim są studia, wyjazd z rodzinnego, arkadyjskiego Sanoka, w którym na dodatek zburzono jego rodzinny dom, rozerwanie pomiędzy Sanokiem, Katowicami a Warszawą, gdzie już przebywali jego rodzice – sporo czynników, które mogłyby wpływać destrukcyjne na nadwrażliwą osobowość Tomka. A jednak przez ten rok na Śląsku nie targnął się na swoje życie.

– O tym, że mieszkając u mnie, Tomek planował samobójstwo, dowiedziałem się dopiero z książki Magdaleny Grzebałkowskiej. Jemu to przychodziło łatwo. Wystarczyło, że Zosia nie przygotowała na czas ulubionego bigosu albo że pocztowa przesyłka z płytą gramofonową nadeszła uszkodzona. Trochę szantażował tymi samobójstwami, choć z drugiej strony podejmował takie próby. Nieskuteczne, aż do ostatniego razu. W tym katowicko-sosnowieckim epizodzie jego życia były jakieś perturbacje miłosne. Próbował mnie w to wtajemniczać, ale brzmiały tak, że nie mogłem ich brać poważnie. Faktem pozostaje jednak, że Tomek nie potrafił znaleźć się w sytuacji miłosnej. Miał na ten temat jakieś groteskowe wyobrażenia niedające się pogodzić z żadną rzeczywistością. Tak, wyprowadzka z Sanoka była jego głęboką traumą. Nie jedyną. Źródłem jego głównej traumy było przekonanie, że wszystko powinno układać się według jego życzeń. Nie nazywałbym jednak tego nadwrażliwością. Terroryzował dom, a jeśli to nie przynosiło oczekiwanych skutków, uciekał się do pogróżek samobójczych. Zdzisław czasem mówił, że się boi o Tomka, lecz właściwie to on się bał Tomka. Paradoksalnie Zdzisław musiał go mieć w pobliżu, choć ciężko to przeżywał. Z Sanokiem Tomka wiązały sentymenty i przyjaźnie, ale z drugiej strony Warszawa dawała mu większe szanse, nie chcę tu używać pojęcia samorealizacji, bo chodziło raczej o to, by swoim snom zapewnić możliwość przemiany w jawę. Ale były to sny całkowicie utopijne i nie zniosłaby ich żadna jawa.

Tomasz Beksiński to dla wielu postać kultowa ze względu na jego tłumaczenia filmów, artykuły w prasie muzycznej i audycje w radiu. Miał Pan udział w jego dostaniu się do Polskiego Radia.

– W latach siedemdziesiątych współpracowałem z Trójką. Jako jej zagorzały fan Zdzisław pewnego razu spytał mnie, czy mógłbym skontaktować Tomka z osobistościami radiowymi. A nuż coś z tego wyniknie? Spytałem więc Jerzego Kordowicza i jeszcze Macieja Zembatego. Reakcja była życzliwa i za cenę dwóch lub trzech obrazów wręczonych komuś tam, ku mojemu zaskoczeniu, ale też zadowoleniu, Tomek otrzymał tytułem próby szansę prowadzenia krótkich prezentacji muzycznych. I spisał się tak dobrze, że współpraca weszła w wyższe stadium. Gdy już stał się rozpoznawalną osobowością radiową, kilkakrotnie słuchałem jego audycji.

Co zadecydowało o sukcesie Tomka jako radiowca? I dlaczego ten ewidentny sukces nie pomógł mu w poradzeniu sobie ze sobą?

– Były to seanse dość uwodzicielskie i potrafię zrozumieć, że grono miłośników tego samego, co on, stworzyło krąg wiernych odbiorców. Poetyka ta była mi raczej obca, ale potrafiłem docenić skuteczność działania Tomka, a przede wszystkim to, że w jego życiu wreszcie coś nabrało realnych rozmiarów.

W latach osiemdziesiątych polskie media i instytucje artystyczne cierpiały na pewien niedostatek współpracowników. Aktorzy bojkotowali media, ogromna część dziennikarzy została wykluczona przez tzw. weryfikacje, sztuka popularna, w tym głównie muzyka estradowa, zeszła w rodzaj undergroundu. To najlepszy czas Tomka, który był politycznie bezbarwny, a potrafił kreować radiowe nastroje. I wykorzystał tę szansę do maksimum. Osiągnął pewien sukces na niwie publicznej, lecz nie poszedł za tym sukces przemiany wewnętrznej. Pozostał w nim pewien brak, sam nie wiem czego… Miłości, kindersztuby, poczucia realności? Wygląda na to, że sam dla siebie był zbyt trudnym problemem. Wiele osób usiłowało – na ogół bezskutecznie – wspierać go w poszukiwaniu szczęścia i zadowolenia. Ale z problemami życia jest tak, że nikt nas nie wyręczy w ich rozwiązywaniu. Albo sprostamy im sami, albo stajemy się ich ofiarami.

Dziękuję za rozmowę

Autorzy: Tomasz Płosa
Fotografie: Zbigniew Sawicz