W roku akademickim 2017/2018 dr Justyna Budzik spędziła semestr na prestiżowym stypendium Fundacji Fulbright Slavic Award. Zawodowo zajmuje się edukacją filmową i fotograficzną, nauczaniem języka polskiego jako obcego, a także współczesnym kinem polskim, które komentuje i analizuje na swoim blogu www.lekcjeofilmie.pl.
Czy pamiętasz swój pierwszy wyjazd za granicę?
– Mając 7 lat, spędzałam wakacje z rodzicami nad morzem i stamtąd można było udać się na wycieczkę do Kaliningradu. To chyba był pierwszy raz, kiedy świadomie przekraczałam granicę Polski. Zapamiętałam szerokie ulice, wielkie przestrzenie (teraz już wiem, że to są prospekty) i grób Immanuela Kanta. Trafiłam na dobry moment otwarcia granic. To było ważne, bo pozwoliło wyjechać za granicę bez większych komplikacji. Podróże rozbudziły we mnie ciekawość świata. Chciałam wiedzieć, jak on wygląda gdzie indziej. Pojawiła się także potrzeba ruchu, przemieszczania się. Ostatnio przypominałam sobie Biegunów Olgi Tokarczuk. Znalazłam tam fragmenty, które mówią o problemie niemożności usiedzenia w miejscu, konieczności ruchu, ale ze skupieniem się nie tylko na celu podróży, a na samym jej procesie, przebiegu. Moje odczucia są podobne. Podczas studiów również chęć wyjazdów mnie nie opuszczała. Pierwsza podróż była w ramach programu Erasmus – wyjechałam na czwartym roku studiów. Studiowałam na MISH-u i kulturoznawstwo było moim wiodącym kierunkiem. Ze względu na to, że uczyłam się języka francuskiego, byłam zaciekawiona Francją i zdecydowałam się na ten kraj. Spędziłam w Institut de langues et civilisations orientales w Paryżu semestr letni i było to fantastyczne doświadczenie. W 2002 roku w kinach pojawił się film Smak życia opowiadający historie studentów spędzających rok studiów w Barcelonie. To był podobny klimat, szczególnie że z Tuluzy do Barcelony mieliśmy niedaleko. Południowe podejście do życia było odczuwalne. We Francji po raz pierwszy spotkałam się ponadto z innym systemem nauczania i innym sposobem układania programu studiów. Dużym zaskoczeniem były zajęcia ze sztuki współczesnej, na których był omawiany tylko jeden wybrany prąd z danego okresu. To było studiowanie skupione na szczegółach. Jedną z ważniejszych korzyści pobytu we Francji była szybka nauka języka, ale takiego, jakim powinno posługiwać się na co dzień, czyli praktycznego. Było to także istotne doświadczenie życiowe, nauka samodzielności w kraju, w którym biurokracja jest jeszcze bardziej rozbudowana niż w Polsce. Wszelkie sprawy na uczelni załatwia się w inny sposób niż u nas. Trzeba było na to wszystko się otworzyć. Po kilku latach wróciłam do Tuluzy. Było to także w ramach programu Erasmus, ale tym razem udałam się na praktykę do filmoteki La Cinémathèque de Toulouse. Pracowałam również jako lektorka języka polskiego w Paryżu.
Czy te europejskie doświadczenia stały się chyba dobrą bazą do wyjazdu do Stanów Zjednoczonych w ramach stypendium Fundacji Fulbrighta?
– Wiedziałam, że jest możliwość aplikowania o stypendium. Zdarzało się, że co pół roku sprawdzałam stronę i ogłoszenia, które pojawiały się w uniwersyteckich newsletterach. Zawsze jednak, gdy sprawdzałam wymagania i opisy obowiązków, dochodziłam do wniosku, że mogą zgłaszać się tylko osoby wybitne, wyjątkowe i najlepsze w swoich dziedzinach, a ja uważałam, że po prostu nie mam szans i przegram w przedbiegach. Do zeszłego roku nie czułam się na tyle pewnie, by aplikować na ten typ stypendiów. W przypadku Fulbright Slavic Award zadziałała siła mediów społecznościowych. Dr Jacek Mikołajczyk, który otrzymał stypendium kilka lat wcześniej, udostępnił informację o konkursie. Napisał, że bardzo dobrze wspomina ten czas oraz jak ważne było to doświadczenie i na koniec, że namawia wszystkich do spróbowania. Wtedy pomyślałam, że może mam szansę, tym bardziej, że profil stypendysty, który był poszukiwany w Seattle, bardzo mi odpowiadał. Tym, co przede wszystkim mnie zmotywowało, aby walczyć o tę nagrodę – która jest wyjątkowa, bo są przyznawane tylko dwa stypendia na całe Stany Zjednoczone – był fakt, że Fulbright Slavic Award ma charakter dydaktyczny. W tym czasie pracowałam jako lektorka w Paryżu i stwierdziłam, że to jest ta dziedzina, w której się spełniam. Lubię uczyć w międzynarodowym środowisku, w innych warunkach i z możliwością testowania nowych metod nauczania, lubię też patrzeć, jak zmienia się sposób odbioru filmów w różnych kręgach kulturowych.
Jak wyglądał proces rekrutacji?
– Miałam około dwóch miesięcy na przygotowanie wniosku. Był to odpowiedni okres na przemyślenia i przygotowania. Miałam już wizję, jakie tematy z zakresu współczesnego polskiego kina chciałabym poruszyć w trakcie zajęć, wybrałam najciekawsze jego elementy, które mają charakter transkulturowy, uniwersalny. Następnie poświęciłam kilka tygodni na pisanie planu dydaktycznego. To zabrało mi najwięcej czasu. Reszta dokumentów była dość standardowa: życiorys, lista publikacji, listy polecające. Część z nich już miałam gotowe. Proces rekrutacji był dwustopniowy. Po złożeniu dokumentów zostałam zaproszona na rozmowę do Warszawy, która odbywała się przez Skype’a. Tam na miejscu było kilka osób z komisji rekrutacyjnej z Fundacji, a w USA była moja docelowa przełożona i jeden z wykładowców z Seattle. Rozmowa bardzo mnie zaskoczyła jako zupełnie inne doświadczenie niż to, które miałam z wielu rozmów kwalifikacyjnych. Atmosfera była bardzo przyjemna, wszyscy odnosili się do mnie z dużą życzliwością i zainteresowaniem, dopytywali o różne elementy mojego projektu. Byłam więc bardzo spokojna i pomyślałam, że nawet jeżeli nie przejdę tego etapu, będzie to ważne doświadczenie, a projekt zajęć będę mogła realizować w innym miejscu.
Co jest ważne, gdy ktoś przygotowuje się do złożenia takiego wniosku?
– Wcześniejsze doświadczenia nauczyły mnie, że nie należy wybierać miejsc na stypendium ze względu na ich lokalizację. Takie myślenie może nie dać szansy na dostrzeżenie miejsc, które w tzw. międzyczasie się pojawią. Uważam ponadto, że studia to czas, w którym powinno się zaczynać myśleć i działać w kierunku wyjazdów. Erasmus już od drugiego roku daje taką szansę. Myślę, że im wcześniej nabędzie się takie doświadczenia w innym środowisku, tym więcej da to energii i wyzwoli kreatywne myślenie. Dodatkowo wpływa też na motywację szukania nowych obszarów badań. Takie wyjazdy otwierają umysł i budują pewność siebie.
Jakie miałabyś rady dla studentów, doktorantów, którzy chcieliby rozpocząć swoją przygodę z wnioskami stypendialnymi, takimi jak te oferowane przez Fundację Fulbrighta?
– Najważniejsze jest formułowanie myśli we wniosku. Warto być precyzyjnym i jednocześnie w jak najprostszy sposób przekazać to, czego chce się uczyć lub co chce się badać. Ważnym elementem, który w środowisku amerykańskim jest istotny, jest dokładne zapoznanie się z profilem badawczym ośrodka, do którego chce się aplikować, i uzasadnienie, w jaki sposób to miejsce i jego otoczenie może skorzystać na naszej obecności. Należy być otwartym i przygotowanym na to, że nasze założenia mogą podlegać zmianom, czyli ważna jest elastyczność. Czasami warto dać się namówić na pomysły innych i uwierzyć, że jednak można coś zrobić inaczej, lepiej.
Do Seattle jechałaś z pomysłem na zajęcia. Wstępnie zostało to zweryfikowane i zaakceptowane w czasiedwustopniowej rekrutacji. Czy Twój projekt, już tam na miejscu, uległ zmianom?
– Projekt uległ pewnym modyfikacjom. Pracowałam University of Washington w Seattle przez dwa trymestry: w pierwszym – jesiennym – uczyłam języka polskiego grupę początkującą. Ciekawe jest, że w polskiej szkole uczymy się takich pojęć, jak rzeczownik, czasownik i co one oznaczają, w USA natomiast tego nie ma. Na moich zajęciach jedynie osoby studiujące lingwistykę znały te pojęcia. Sytuacja zmusiła mnie do zastosowania innych metod nauczania języka. W drugim trymestrze prowadziłam autorskie zajęcia dotyczące najnowszego polskiego kina i fotografii w perspektywie widm, które nawiedzają te obrazy i historie. Miałam opiekuna, była to kierowniczka Katedry Slawistyki, z którą konsultowałam wszelkie zmiany, jednak ze sporą dowolnością. Ale faktem jest, że pomysły weryfikowane są przede wszystkim przez studentów. Ważne i ciekawe były rozmowy z nimi na temat materiałów i tematów na kolejne zajęcia.
Co pozostało po tym wyjeździe?
– Na pewno muszę przemyśleć sposób oceniania. Brałam udział w kilku warsztatach na ten temat. Droga myślenia o ocenie końcowej najpierw była dla mnie szokująca, z drugiej jednak strony zdałam sobie sprawę, że muszą zmagać się z problemem studentów pochodzących z różnych środowisk i sposobów nauczania. Często brakuje wspólnego mianownika, wspólnego pola odwołań. Dlatego ocenianie studenta jest bardzo indywidualne i nie ma sztywnych reguł. To jest ciekawe, ale nie wiem, czy możliwe do wprowadzenia w Polsce.
Dziękuję za rozmowę.