PO KONGRESIE
Nie umiem wytlumaczyc, dlaczego - jak to juz pare razy mowilam - przezycia nad Gangesem nie maja jednego wymiaru. Powracaja w roznych zwiazkach i ksztaltach. Zwlaszcza kiedy nie mozna znalezc odpowiedzi na dreczace pytania o sens naszego trudu. Pobyty nad rzeka dostarczyly materialu do rozmyslan. W glebokiej ciszy. Nie tylko nocna adoracja rzeki na trwale wrosla w moja pamiec. Nie mniejsze wrazenie wywarl wschod slonca nad Gangesem. Zaspani, trzesacymi sie rikszami pedzilismy o swicie, aby zdazyc na moment wynurzania sie slonecznej kuli. Najpierw wiec przypatrywalam sie ulicom prawie pustym, a po przyjezdzie nad rzeke z rosnacym zaciekawieniem zyciu na jej brzegu. Sprzedawcy juz rozkladali swoje malenkie "sklepiki", masazysci rozprostowywali palce przed praca, sciagali biedacy, liczni wierni w ciszy kierowali wzrok na drugi brzeg. Gdzies z dali dochodzily dzwieki jakiegos nie znanego mi instrumentu. Pojawienie sie slonca odmienilo nastroj. Tlum wypelnil rzeke, ktora nagle stala sie przestrzenia swieta. Na rozne sposoby witano slonce jako dawce ciepla, zycia, spokoju. W czynnosciach tych odzwierciedlila sie naturalna, wielowiekowa obrzedowosc tamtejszej cywilizacji, jej filozofia i wizja swiata, oparta na harmonii wspolistnienia czlowieka z zywiolami natury.
Zadziwiajace, ze tyle tresci nie tylko ludzkich i filozoficznych kryja czynnosci odwiecznego rytualu. Zmuszaja tez do zastanowienia, czym moze byc teatr w kulturze ludzkiej, jezeli wyrosl z rytualu. Codziennie od wiekow nad Gangesem wita sie slonce i wznosi do niego rece. I to trwa, istnieje, niezaleznie od burz historii. Wiec i teatr w kulturze ludzkiej - jako niezwalczona w swej trwalosci jej czastka - przetrwa kryzysy, chwytajac z pokolenia na pokolenie, z narodu do narodu inne swiatlo w dalekich Indiach, inne w Europie, a jeszcze inne w Afryce.
Tu, nad Gangesem, przezylam jeszcze jedna niezwykla chwile. Do dzis zyje ona w mojej pamieci. Obca kulturowo w ciszy poranka plastycznie ujrzalam ludzka tesknote za doskonaloscia. Przybiera ona rozne ksztalty zewnetrzne. Jest niezniszczalna czastka ludzkiej natury. Nie moge okreslic wyrazu twarzy medytujacych nad brzegiem swietej rzeki. Pograzeni w sobie w bezruchu trwaja w szczesciu myslenia. Przypomnialam sobie wowczas definicje Boga z upaniszad: "Imie Jego jest tesknota ku Niemu i te tesknote nalezy czcic. " Tak. Nad Gangesem tesknota wydaje sie spotegowana. Jest naturalna potrzeba milionow wychowanych w kulcie tradycji i trwalosci porzadku we wszechswiecie. Dlatego kazdy indyjski obrzed nie ma charakteru dekoracyjnego, odzwierciedla najglebiej zycie czlowieka, jego mysl, jego wizje swiata. Dlatego z najwyzsza uwaga obserwowalam nie tylko rytualy zwiazane z teatrem czy obrzadkiem religijnym, lecz i te, ktore utrwalaja porzadek spoleczny. Sposrod tych ostatnich na szczegolny opis zasluguja popoludniowe przejazdy maharadzy rydwanem przez miasto Ramnagar.
Wmieszalam sie w tlum czekajacych widzow - uczestnikow wypelniajacych ulice. Sledzilam ow niezwykly ceremonial. Bylo to prawdziwe widowisko teatralne. Lecz nie dlatego, ze przejazd odbywa sie wedlug stalego scenariusza. Obyczaj "zakorzeniony" w porzadku spolecznym porzadek ten sakralizuje. Czyni przejazd forma zbiorowego katharsis. Takich pamietnych chwil w Indiach mialam wiele, ktore w pewien sposob rozjasnily mi droge. Powracaja i zmuszaja do myslenia nad soba, kultura i - jak zawsze - teatrem
W SARNATH.
Do odlotu pozostala jeszcze jedna doba. Z roznych stron slysze glosy o projektach turystycznych. Wielu pozostaje w Indiach na dluzej. Wielu podaza poznawac kompleksy architektoniczne swiatyn Khadzurano i najwiekszego cudu swiata - Agre. Wybieram oddalone o kilka kilometrow od Waranasi Sarnath - miejscowosc w stanie Uttar. W tym miejscu ponoc Budda oglosil swoje prawdy i podal do wierzenia. Wyznawcy zgromadzili tu najwazniejsze pamiatki w wielkim i przebogatym muzeum, a uczeni odkryli i odkopali resztki swiatyni oraz klasztorow, fundamenty zespolu budowli buddyjskich, resztki stupy Dhamekh, przebudowanej w VI wieku, i stupy Dharmaradzika z III wieku p. n. e. oraz fragment kolumny Asioki z tego samego czasu. Sarnath jest jak Forum Romanum w Rzymie i jak gora Synaj w Egipcie.
Wybralam sie tam w towarzystwie znawcy buddyzmu Giovaniego z Bolonii i mlodego rezysera z Anglii. Przyjezdzamy taxi w sloneczne popoludnie. Najpierw zwiedzamy muzeum buddyzmu polozone w rozleglym ogrodzie. Po halasach ulicy wchlania nas niemal jego dzwieczaca cisza. W foyer przykuwa wzrok rzezba z czterema glowami lwow. Kazda o innym wyrazie. Wiele tu rzezb z czasow przed narodzeniem Chrystusa. Sa rzezby nawet sprzed XI wieku. Wykonaly je rece sprawne i precyzyjne. Poruszaja wyobraznie swa harmonia i pieknem. Z pozoru kruche trwaja w niezmiennej postaci. Dlugo przygladam sie zlocistemu Buddzie z Mulgandha - Kuti Vihar. Jest w nim apollinskie piekno. Cialo przenika swiatlo i jakas niezwykla duchowosc. Zapewne takie wyobrazenia Buddy sprawily, ze jego cialo nazwano kosmicznym, blogoslawionym, zjawiskowym i diamentowym. Ale przeciez - przypomnialam sobie nagle - sens buddyzmu nie zasadza sie na aktach wiary skierowanych ku boskiej potedze, lecz na staraniach czlowieka o odsloniecie najglebszych pokladow swej osobowosci i ustanowienie z nim swego kontaktu. Ucieczka do siebie jako istoty, w ktorej tkwi pierwiastek boski. Wiec wartoscia jest nie zewnetrzne piekno, lecz glebia zamyslenia. Raz jeszcze spojrzalem na zlocistego Budde. I wlasnie wowczas zobaczylam, ze siedzi w pozycji lotosu. Jest zatem medytujacym joginem, ktory osiagnal wladze nad swoim cialem. Rozswietlil je duchem i nasycil niezwyklym skupieniem przenikajacym miesnie. Ta rzezba byla dla mnie nieslychanym przezyciem. Nagle wyjasnila mi usilowania wielu tworcow teatru odnalezienia w technikach medytacyjnych zrodla odrodzenia sztuki aktorskiej. I nie tylko w technikach. W samej filozofii jogi jako drogi do przeobrazenia swiadomosci.
W muzeum oglada sie niezliczona ilosc wizerunkow Buddy. Wszystkie trwaja w moim wspomnieniu. Specjalnie plastycznie zas te, ktore bezruchem, koncentracja i medytacja przypominaja o mozliwosci zblizenia sie czlowieka do przedproza wyzwolenia, czyli szczescia (mokszy).
Ten gleboko ludzki pierwiastek charakteryzuje ogladane tu rowniez liczne plaskorzezby i pilastry z roznych epok oraz - przede wszystkim - sceny z unoszacymi sie lekko jak duchy tancerzami. Rytmem i harmonia ruchow przekazuja przez wieki prawde o czlowieku, ktora mnie - ale chyba i wszystkich - tak bardzo silnie poruszyla. Ciekawe, ze obojetnie przeszlam obok ksiag swietych i bogato zgromadzonych amuletow. Wyszlam z muzeum z pragnieniem slonca i zieleni ogrodu.
Tak intensywna jest ta zielen, ze pamietam trawniki i kolory kwiatow posadzonych z geometrycznym planem i tylko Hindusom znana symbolika. Nastepnie weszlismy brama (gopura) w kompleks swiatynny. I znow intensywna cisza, sklaniajaca do medytacji. Przed oczami wykopaliska przypominajace zycie niegdys bujnie rozwijajacego sie miasta. Zwiedzam swiatynie Mulgandhakuti - Vihar, ogladam z zainteresowaniem stupe, przypominajaca ksztaltem namiot, dlugo kraze po odkopanych ulicach i dziedzincach dawnych klasztorow buddyjskich. Chlone przede wszystkim cisze, nasycona muzyka cwierkajacych swierszczy. Slonce, chylac sie ku zachodowi, zalewalo swa zlocistoscia rozlegla przestrzen wykopalisk. W alei ukazal sie nagle sadhu, buddyjski "swiety", z trojzebem owitym lancuchem kwiatow. Wzruszona wracalam do bramy kompleksu ta sama droga i czulam za soba, za plecami czuwajaca od III wieku p. n. e. kolumne Asioki. Za bramami swiatynnego terenu ogarnal mnie zgielk wschodni - zebracy i mali sprzedawcy natretni, agresywni, bezczelni. Powszechna nedza i brud. Ulicami zatloczonymi krowami i ludzmi, a takze ciezarowkami wyladowanymi bananami wracamy do hotelu. Przede mna ostatni etap podrozy.
W DELHI
Dobre duchy nie opuszczaly mnie na Dalekim Wschodzie. Zapewne sa przychylne ciekawskim. Ozlocily mi ten przebogaty w doswiadczenia i doznania pobyt na ziemi indyjskiej niezwyklymi chwilami spedzonymi w palacyku polskiego "maharadzy" - ambasadora Rzeczypospolitej Polskiej. Przyjechal po mnie na lotnisko w towarzystwie zony i od razu, nie baczac na moje zmeczenie, zaproponowal mi uczestnictwo w hinduskim weselu. Pokusa to nie byle jaka i niepowtarzalna szansa. Wiadomo - wesele w kazdej kulturze stanowi zwierciadlo tradycji. Iluz to pisarzy poprzez wesele penetrowalo swiadomosc wspolczesnych. Dosc przypomniec chocby Stanislawa Wyspianskiego i Marie Dabrowska. Chetnie wiec przystalam na propozycje. Przyznam, ze dotad nic nie wiedzialam o hinduskich zachowaniach weselnych ani o zasadach zawierania malzenstw. Nic tez nie ma o nich w przewodnikach. Ale ambasador wiedzial wszystko. Wrosl tak gleboko w kulture indyjska (jest przeciez uczonym indiologiem i znawca teatru), ze zaprzyjaznione rodziny traktuja go jak krewnego badz bliskiego przyjaciela. Notabene podobnie mowili o ambasadorze uczeni z uniwersytetu Benares.
W drodze zatrzymujemy sie przed najwieksza swiatynia w Delhi. Nazwy jej nie pamietam. Uderzeniem w dzwon zasygnalizowalismy bogom nasze przybycie. To bylo bardzo piekne. Pozniejsze delhijskie doznania maja cos z przebogatego snu. Zachowalam w pamieci kolorowy orszak pana mlodego na zlocistym koniu i powitanie pary mlodej nie chlebem, lecz ogniem, dlugi ceremonial skladania darow najpierw panu mlodemu, potem zaslubionym w hierarchicznym porzadku rodzinnym i publicznym, bogactwo stroju panny mlodej i ozdob kryjacych niemal zupelnie jej twarz, stoly zastawione jadlem i scisk uczestnikow (a bylo ich ponad trzystu), chwiejace sie nad glowami roznokolorowe girlandy kwiatowe i swietlne w wielkim namiocie ustawionym na okazje wesela. I - flesze, flesze i trzeszczace kamery. Tak splata sie tradycja ze wspolczesnoscia. Ta pierwsza utrzymuje porzadek rzeczy, a druga czym jest w tamtejszej kulturze? Rozszerzeniem tradycji czy jej kazeniem? Trudno zapewne o jednoznaczna ocene. Czas cywilizacji technicznej prawie w kazdym zakatku ziemi wyciska juz swoje pietno. Ulatwia zycie, ale zaciera indywidualne rysy.
Indie, moze bardziej niz inne kraje, opieraja sie burzeniu swoich tradycji jako straznicy tamtejszego zycia. Potem - dlugie rozmowy przy herbacie w przytulnym saloniku ambasadorstwa. Wypelnionej - co oczywiste - uwagami o teatrze indyjskim i teatrze polskim tak slabo wciaz znanym w Indiach. O inscenizacji "Slubu" Gombrowicza w jednym z delhijskich teatrow i jej przyjeciu. O potrzebie upowszechnienia chocby zdobyczy kongresowych w naszym kraju. Kola uniwersyteckie czesto nie zdaja sobie sprawy, ze wlasnie teatr jest wspolnota, ktora wychowuje dla przyszlej wspolnoty narodow. Zwazywszy, iz jest kulturowa ekspresja ludzkiej tozsamosci zbiorowej, pozwala zblizac rozniace sie narody i cywilizacje, otwierac perspektywe wzajemnego poznania i zblizenia. Wymaga wiec troskliwej uwagi i ochrony zwlaszcza w czasie tworzenia sie Europy bez granic. Ochrony sztuki, nie instytucji. Moze wiec warto o tym przypominac, a po argumenty siegac do Indii, ktore, borykajac sie z wiekszymi klopotami ekonomicznymi niz Polska, ani na chwile nie gubia z pola widzenia priorytetowego miejsca teatru w kulturze. Strzega i pielegnuja go na rowni z rytualem religijnym oraz troska o poglebienie samowiedzy czlowieka o jego duchowosci.
Tesknote za owa duchowoscia przenioslam przez dzielaca nas odleglosc. Poteguje sie ona w miare mijania czasu, przybierajac ksztalt pragnienia powrotu do Indii, kraju niewyobrazalnych kontrastow i niewyobrazalnie zywych zrodel inspiracji.