O tym, co kto robić powinien

Jaki cel przyświeca znanemu sportowcowi, medaliście mistrzostw świata, takiemu jak Jerzy Kulej czy Grzegorz Lato, gdy "przyjmuje ofertę partii politycznej" i z jej rekomendacji wchodzi do parlamentu? Oczywiście, można odpowiedzieć banalnie, że idzie o pieniądze. Wszak nasi mistrzowie, zwłaszcza ci dawniejsi, którzy uprawiali sport amatorsko lub (częściej) pseudoamatorsko, a ich największymi dochodami były zyski z odsprzedaży diet dewizowych i przemyconych na Zachód kożuchów i kryształów, nie mają najlepszego zabezpieczenia na starość. Niektórzy nawet z tego powodu popadli w biedę, co telewizja pokazuje od czasu do czasu na zakończenie wiadomości sportowych. Prawdę mówiąc, inna odpowiedź specjalnie nie ciśnie się na usta, gdyż brak jest wieści o jakiejś większej i bardziej spektakularnej działalności tych osób w parlamencie. Ich tłumaczenia, że kandydują, aby zapewnić młodzieży więcej boisk szkolnych i kolejną obowiązkową godzinę wuefu, brzmią zaś tak samo wiarygodnie, jak wywody pewnego mistrza kolarskiego, który do dziś utrzymuje, że na listę kandydatów do sejmu w latach osiemdziesiątych PRON wpisał go bez jego wiedzy.

Jaki zaś cel przyświeca wokaliście zespołu, co sprzedał ponad milion płyt już w wolnej Polsce, a więc z pewnością nie narzeka na brak materialnych podstaw egzystencji, jak Krzysztof Cugowski, gdy startuje (oczywiście, z sukcesem) do senatu? Może chce zostać polskim Schwarzeneggerem albo chociaż Meliną Mercouri? Jeśli tak, to czemu już po kilku miesiącach urzędowania na Wiejskiej narzeka w prasie, że nie tak sobie to wyobrażał, że wydawało mu się, iż będzie tu mógł o czymś zdecydować, a tymczasem musi grzecznie podnosić rękę tylekroć, ilekroć szef klubu - po uzgodnieniu z Jarosławem i Przemysławem Edgarem mu każe. A może po prostu wyśpiewywanie kilka razy w tygodniu, że do tanga trzeba dwojga, tak mu zbrzydło, więc szukał jakiegokolwiek zajęcia, a gdy przyszła propozycja z PiS, uznał, że do "reprezentowania" akurat posiada kwalifikacje. Niestety, oczekiwania wobec działalności politycznej, z jakimi się zdradził dziennikarzom, pozwalają traktować go jako człowieka głęboko naiwnego, dla jakiego nie ma miejsca w polityce - ale z drugiej strony jest w nim pewna obywatelska troska, gdyż zeznał, iż nie składa mandatu tylko dlatego, że akt ten pociągnąłby za sobą konieczność rozpisania wyborów uzupełniających i w konsekwencji dodatkowe koszty dla budżetu. W tej sytuacji pozostaje tylko zawyć: "Partie polityczne, kto mi z wami walczyć każe / nuda i zniechęcenie - te są zawsze tutaj w parze...." i trwać w ławach parlamentarnych do końca kadencji. A cała Polska czyta jego oświadczenie majątkowe i zazdrości.

Rys. Marek Rojek
  Jakie zaś inspiracje sprawiają, że wybitny intelektualista, filozof, członek odpowiedniego "komitetu problemowego" PAN i paru innych gremiów, jak Ryszard Legutko, zostaje senatorem, i jakby tego jeszcze było mało, przyjmuje funkcję wicemarszałka, tego już zupełnie nie pojmuję. Oczywiście, każdy pracownik naukowy jest od młodości przyzwyczajany do wykonywania różnych funkcji nieodpowiadających jego kwalifikacjom, jak choćby układanie harmonogramu zajęć lub obsługa biurowa egzaminów wstępnych, ale nie jest jeszcze tak, aby funkcje te podejmował z własnej woli, tym bardziej jeśli zdaje sobie sprawę, że dany rodzaj działania nie jest zgodny z jego zdolnościami i temperamentem. Raczej nie idzie tu o względy finansowe, bo apanaże senatora nie wydają się istotnie wyższe od kwot, jakie profesor tej rangi może zarobić w swoich dotychczasowych miejscach pracy. Pewnie więc rolę odgrywa tu chęć służby publicznej, częsty motyw angażowania się ludzi w działalność społeczną. Jakkolwiek by było, w omawianym wypadku profesora spotkał zawód, co można z jego - jak zwykle bardzo oględnych - wypowiedzi wywnioskować. Podejmując decyzję o przystąpieniu do kandydowania nie mógł bowiem przypuszczać, że przyjdzie mu się układać, wchodzić w porozumienie z działaczami Samoobrony. Ale przecież mógł przewidzieć, że jako marszałek senatu będzie musiał spokojnie wysłuchiwać wypowiadanych w jego obecności różnych nonsensów świadczących o niskim poziomie inteligencji mówców. Oglądałem w telewizji, jak prowadzi debatę budżetową. Widziałem niemal fizyczny ból na jego twarzy, gdy wpływowy senator jego klubu, w życiu zawodowym zdaje się, nastawiacz wagonów ze średniej stacji węzłowej w Małopolsce, opowiadał nonsensy ekonomiczne, a w dodatku nie wiedząc, co znaczy słowo danina, grzmiał: "podatek to nie jest danina na rzecz państwa, to obowiązek!!!", i nie mógł mu przerwać, wstając i krzycząc "Disce, puer!" (bo przecieżby go ów senator nie zrozumiał). A potem przyszły chwile jeszcze gorsze, bo na sali zaczęła się walka na wnioski formalne i tu już zacny profesor zupełnie stracił kontrolę nad biegiem zdarzeń, musiał więc ogłosić przerwę i wezwać na pomoc ekspertów.

Gorsze jest wszak coś innego. Profesor Legutko zgłaszając akces do parlamentu, stracił (miejmy nadzieję, że nie bezpowrotnie) status niezależnego, zewnętrznego komentatora współczesnej rzeczywistości społecznej i politycznej, jaki wypracował sobie przez lata uprawiania eseistyki i felietonistyki. Swoje poglądy zawsze artykułował zdecydowanie i w sposób na tyle precyzyjny i logicznie uzasadniony, że dla swych krytyków z drugiej strony sceny politycznej (dla niepoznaki podpisujących się jako socjolodzy, psycholodzy, filozofowie) był nieosiągalny. Nie będąc - najwyraźniej - w stanie podjąć polemiki merytorycznej z jego poglądami, mogli co najwyżej kierować pod jego adresem inwektywy, co ich samych stawiało w jak najgorszym świetle, a profesorowi tylko przysparzało uznania. W swojej publicystyce zresztą bardzo wysoko stawia on rozum i słabość intelektualną przeciwników traktuje z pewną wyższością i satysfakcją. Przy dotychczasowym statusie mógł sobie na to pozwolić. Niestety wchodząc w bezpośredni nurt polityki tę nietykalność traci. Musi bowiem, jak to mówią żurnaliści, "firmować" poczynania polityków swojego obozu, co natychmiast wystawia go na ataki pomniejszych harcowników. Już wyległy na niego różne, Ogórki, Pomidory, Kabaczki, różne Środy, Czwartki i Piątki, zadowolone, że wreszcie mogą mu dołożyć, nie przykładając do tego większego wysiłku.

W wywiadzie radiowym Legutko stwierdził sentencjonalnie, a z nutą smutku w głosie, że jeśli człowiek pragnie spokoju, to miejsce dla niego jest na kanapie z mądrą książką w ręku. Lektura "Eutyfrona" w domowym zaciszu jest z pewnością rzeczą bardziej pobudzającą intelektualnie niż wysłuchiwanie przemówień Koguta i paru innych. Z pozycji postronnego obserwatora, jakim jestem, wydaje się więc, że profesor Legutko dołączy do licznej już grupy uczonych, aktorów, dziennikarzy, których w kontakcie z polityką spotkał zawód. Jest to jednocześnie przestroga dla innych, którzy chcieliby pójść w jego ślady.

Piotr Żmigrodzki

Autorzy: Piotr Żmigrodzki, Rys. Marek Rojek
Ten artykuł pochodzi z wydania:
Spis treści wydania
Bez przypisówKronika UŚNiesklasyfikowaneStopnie i tytuły naukoweW sosie własnymWydawnictwo Uniwersytetu ŚląskiegoZaproszenia
Zobacz stronę wydania...