OD ANDAMANÓW DO KRABI

Wielki blaszany prom pokraczny i majestatyczny, mający przewieźć trzystu pasażerów do Kalkuty. Tłumy ludzi dyskutują, rozmawiają, krzyczą do siebie, charakterystyczny zapach potu, wielka kolejka Hindusów czekająca na kontrolę lekarską, której nikt nie uniknie. Wszyscy wyczekując na swoją kolej kłębią się na schodach prowadzących do gabinetu lekarskiego, a właściwie do ciemnego pomieszczenia, na środku którego stoi stary stół pamiętający jeszcze czasy panowania brytyjskiego.

Foto: Krzysztof Pyszny
Plaża Ao Phra Nang - Krabi
Przy stole siedzi człowiek z pieczątką w ręce, pieczątka ta pozwalała na wypłyniecie z archipelagu Wysp Andamańskich i oznacza, iż stan naszego zdrowia pozwala nam na odbycie pięciodniowej podróży do Kalkuty. W środku tego wszystkiego biały człowiek traktowany jak zjawisko, spojrzenia podziwu i pogardy, dziwne uczucie. Zastanawiam się, czy to jest to, czego szukam podczas tej podróży? Szybko jednak dochodzę do wniosku, że tak, to jest to. Więc czekam wytrwale, po otrzymaniu pieczątki ruszam w kierunku trapu prowadzącego na statek - wielką biała stalową konstrukcje, po której spływają różne odcienie czerwieni, mieniące się w świetle porannego słońca. Wygląda to niesamowicie, imponująco, podoba mi się. Chwila, to przecież tylko rdza, która otacza pajęczą siecią - czerwonych nitek, nieco grubszych sznurów i najgrubszych lin - całą konstrukcję "Akbara". To dumne imię nadane mu na cześć Jellaladin Muhammad Akbara Wielkiego, najwybitniejszego władcy imperium Mogolskiego ma świadczyć o jego sile. Wraz z trzystoma osobami powoli wchodzę na statek. No tak, sam tego chciałem. Chciałem egzotyki to ją mam, cieszę się, uśmiecham i myślę, ile osób poznam podczas tego dziwnego rejsu, z kim się zaprzyjaźnię, a kogo nie polubię? Wchodzę na statek, podchodzi do mnie mężczyzna w białej elegancko wyprasowanej koszuli, czarnych spodniach i czarnych lakierowanych butach - pewnie kapitan. Podchodzi i grzecznie pyta, z jakiego kraju jestem i w jakim celu odwiedzam archipelag wysp Andamańskich w porze monsunowej?
Foto: Krzysztof Pyszny
Długoszyja kobieta z wioski Ban Huai Sua Tao
Jestem Polakiem, a inspiracją do przybycia właśnie w te rejony świata jest książka, którą przeczytałem rok wcześniej (Masala Maxa Cegielskiego). Autor w niej pisze o swojej wizycie na tych wyspach, więc postanowiłem je również odwiedzić i zweryfikować opisy, chciałem porównać swoje wyobrażenia z realiami Andamanów. Kapitan jest zdziwiony moją odpowiedzią i zadaje następne pytanie - gdzie pana paszport i bilet? Wyciągam paszport, okazuje bilet. Znów zdziwienie i kolejne pytanie - bunk class? Po czym oznajmia, że mogę dopłacić do biletu, bo prawdopodobnie obsługa w biurze Shiping Corporation of India w Port Blair sprzedała mi pomyłkowo bilet do najniższej klasy. Odpowiadam, że celowo kupiłem bilet do najniższej klasy. Tym razem kapitan jest już całkowicie zdezorientowany, ale wskazuje mi drogę. Ruszam w kierunku dziury w pokładzie i orientuje się, że bilet mam w ręku, lecz mój paszport został zatrzymany przez kapitana. Szybkim zdecydowanym krokiem doganiam odchodzącego kapitana i proszę, by oddał mój paszport. W odpowiedzi dowiaduje się, że paszport zostanie u niego i odbiorę go w Kalkucie. Troszkę zdziwiony odchodzę, cóż mi pozostało...? Muszę zaufać temu człowiekowi. Powoli zagłębiam się w mroczną, czarną dziurę w podłodze, schodzę po schodach i widzę ogromne pomieszczenie, w którym jest chyba z 150 miejsc do leżenia. Staram się więc odnaleźć swoje miejsce, dowiaduje się jednak, że mam zajmować pierwsze lepsze, bo numeracja jest fikcyjna i nikt jej nie przestrzega.
Foto: Krzysztof Pyszny
Wat Suthat, posągi Buddy (Bangkok)
Zostawiłem plecak i wychodzę na górny pokład, by rzucić ostatnie spojrzenia na andamański krajobraz. Statek odpływa, mniejsze jednostki przepuszczają ogromną masę stali, która rozcina spokojną, szafirową taflę wody. Wyspy powolutku znikają za horyzontem, a ja odchodzę w kierunku dolnego pokładu.

Pierwszy dzień spędziłem na poznaniu struktury statku, ostatecznie doszedłem na szósty pokład klasy pierwszej. Przystanąłem zdziwiony, czytając tabliczkę, iż pasażerowie klasy bunk nie mają wstępu na ten pokład, no cóż musiałem wrócić do swojej pryczy, z której wszystkimi możliwymi otworami wychodziły duże czarne błyszczące, obleśne karaluchy. Zjadłem zakupione wcześniej banany i postanowiłem iść do biblioteki, która miała być dobrze wyposażona. Nie znalazłem tam żadnej ciekawej książki, a te, które były napisano w jeżyku hindi lub bengalii. Spotkałem tam jednak człowieka, który raz dziennie pełnił godzinny dyżur w tej pseudobibliotece i na wieść, iż przybyłem tu z Polski stwierdził, że on kiedyś był w Polsce, a statek którym płyniemy zbudowany był w Szczecinie w 1971 roku. Zainteresowało mnie to tak bardzo, że przez wszystkie dni rejsu rozmawialiśmy codziennie godzinę o Polsce, Andamanach i o historii.

Drugiego dnia zgłodniałem i postanowiłem wykupić sobie obiad, już od rana po całym dolnym pokładzie rozchodził się, a właściwie rozlewał w gęstym, wilgotnym powietrzu zapach kardamonu, cynamonu oraz ostrych papryczek chili. Dowiedziałem się, że trzeba wykupić kupon na obiad, więc tak zrobiłem, a około godziny 18 skierowałem się w kierunku miejsca wydawania posiłków. Dostałem talerz ryżu mocno zaprawionego kurkumą oraz czerwoną i zieloną maź służącą jako spoiwo i podkreślacz smaku ryżu.

Po pięciu dniach dopłynąłem do Kalkuty, stolicy Zachodniego Bengalu, w której tym razem jestem tylko tranzytem. Następnego dnia rano poleciałem do Bangkoku.

Foto: Krzysztof Pyszny
Dziewczynka z plemienia Wielkouchych Karen
Wykupiłem najtańsze połączenie lotnicze pomiędzy Kalkutą a Bangkokiem obsługiwane przez Bhutańskie Linie Lotnicze. Cała obsługa samolotu ubrana była w stroje narodowe. Dla jasności, panowie w Bhutanie chodzą w "spódniczkach" podobnie jak Szkoci.

Przyzwyczajony do specyficznego indyjskiego brudu zostaję rzucony na nieskazitelnie czystą podłogę hali przylotów, w której porozwieszane są setki orchidei mieniących się w wszystkich kolorach tęczy. Spokojnie wędruję na przystanek kolei podmiejskiej, która za grosze dowozi mnie do centrum stolicy Tajlandii. Stąd powędrowałem, prowadzony przez przewodnik Lonely Planet, do dzielnicy oferującej najtańsze noclegi. Cały dzień spędziłem na przyzwyczajaniu się do uporządkowanych ulic, czystych zielonych trawników i skwerków miejskich. Spacerowałem tak do późnego wieczora. Podziwiałem złote sklepienia buddyjskich watów cudownie odbijające światło. Przyzwyczajałem się do tajskiej wspaniałej kuchni, objadając się pieczonymi na patykach ośmiorniczkami.

Następnego dnia odjechałem z dworca głównego Hua Lam Phong, kierując się na północ. Po około dwudziestu godzinach dotarłem do Chiang Mai. Potem jeszcze tylko 8 godzin autobusem i byłem w Mae Hong Son. Prawdziwym problemem okazały się zakręty - 2000 na odcinku 350 km!

Obszar północnej Tajlandii zamieszkiwany jest przez wiele plemion górskich m.in. Homong, Lahu, Karenowie, Akha, Lisu czy Lawa. Moja wizyta na północy była związana bezpośrednio z tymi właśnie plemionami. Równorzędnym celem było zapoznanie się z bioróżnorodnością tych obszarów. W związku z poczynionymi założeniami wypożyczyłem motor i w kilka dni przejechałem prawie 500 km. Odwiedziłem wioski długoszyich kobiet z birmańskich plemion Paduang, które prześladowane w ojczyźnie musiały wyemigrować ze swojego kraju. Obecnie Paduangowie mieszkają w trzech wioskach. Ban Nai Soi oraz Ban Huai Sua Tao odwiedziłem, a trzecią Ban Nam Phiang Din leżącą najdalej w kierunku południowym odwiedzę następnym razem. Kobiety mieszkające w tych wioskach żyją właściwie z turystyki. Jest wiele hipotez powstania zwyczaju wydłużania szyi. Z jednej z nich dowiedziałem się, że matka plemienia była smoczycą o bardzo pięknej i długiej szyi, a noszenie wielokilogramowych zwojów ma na celu złożenie jej hołdu. Z innej hipotezy dowiadujemy się, że kobiety zabezpieczały się w ten sposób przed atakiem tygrysów.

Podróżując motorze przemierzałem dziesiątki kilometrów wilgotnych lasów. Co jakiś czas widziałem węże, które wygrzewały się na rozgrzanym asfalcie. Strach ogarniał mnie w momentach, gdy pomyślałem o perspektywie spędzenia nocy w tym gąszczu bujnej nieokiełznanej zieleni, która odzywała się różnorakimi głosami, nieznanymi mi wcześniej.

Następnym etapem mojej wyprawy była 52-godzinna podróż na południe Tajlandii. Najważniejszym problemem była sprawa logistyki - by nie zatrzymując się nigdzie na nocleg dotrzeć jak najszybciej na przylądek Laem Phra Nang. Po dokładnym zaplanowaniu przejazdu wsiadłem do autobusu, którym dojechałem do Chiang Mai, a następnie spędziłem miło prawie 20 godzin w nocnym pociągu do Bangkoku. Tam miałem cztery godziny na zorganizowanie autobusowego przejazdu do Surat Thani i zakupienie ulubionego phat thai, najbardziej popularnego ulicznego posiłku w Tajlandii, czyli makaronu z kiełkami, jajkiem, warzywami i orzechami ziemnymi. Następna noc w autobusie - całkiem wygodnym. Rano szybka przesiadka, jeszcze 4 godziny i jestem w Krabi. Teraz jeszcze tylko godzinka łodzią i już jestem. Dotarłem do celu. Rozglądam się za tanim noclegiem, ale tu tylko drogie, bardzo drogie domki. Na szczęście, uratowało mnie dwóch Australijczyków, którzy przekazali mi informacje o tanim "geust house" z kilkoma bambusowymi chatkami i usytuowanymi na plaży. Potem szybki posiłek i pomysł, by się przespać. Po chwili nagły przypływ sił i żądza zobaczenia nowego miejsca wygrywa ze zmęczeniem. Wychodząc z lasu widzę to, co wcześniej widziałem tylko na zdjęciach w przewodnikach i albumach - ogromne wapienne formacje tworzące niesamowity, wprost kosmiczny, bajkowy krajobraz. Pusta plaża, zostawiam więc wszystkie swoje rzeczy i wchodzę do przejrzystej, lazurowej i bardzo ciepłej wody. Odpływam od brzegu i patrzę w kierunku plaży, czuję, że całe moje zmęczenie odeszło, czuję się jak w raju. Myślę, że mógłbym zostać tu na zawsze, a z drugiej strony znając siebie nie wytrzymałbym w jednym miejscu do końca życia…

Krzysztof Pyszny
Autor jest studentem Międzywydziałowych Studiów Ochrona Środowiska, od kilku lat podróżuje po Azji.

Ten artykuł pochodzi z wydania:
Spis treści wydania
Kronika UŚNiesklasyfikowaneOgłoszeniaStopnie i tytuły naukoweW sosie własnymWydawnictwo Uniwersytetu ŚląskiegoZ Cieszyna
Zobacz stronę wydania...