O tym, kto może jeść ryby nożem i widelcem

Gdy na początku lat dziewięćdziesiątych (XX wieku, jakby ktoś miał wątpliwości), pojawiły się u nas najpierw książki z serii "Harlequin", a potem tzw. prasa kobieca, zrazu podniosła się fala krytyki, przede wszystkim ubolewano nad niskim poziomem artystycznym czy intelektualnym tych publikacji. Po pewnym jednak czasie, nie wiadomo, czy nie za inspiracją płynącą z kręgów wydawców tej "drukowanej konfekcji", zaczęły się pojawiać wypowiedzi akcentujące pewną ich cechę pozytywną: miałyby one jakoby zaspokajać głęboko tkwiącą w ludziach potrzebę lektury, głód czytelnictwa, a nawet - zwłaszcza w przypadku prasy - pełnić ważną społecznie funkcję edukacyjną i wychowawczą. Później argumentację tę do rozmiarów absurdu rozdęli reprezentanci środowiska reklamy, którzy bez zmrużenia oka wypowiadali takie twierdzenia, że właśnie dzięki reklamie pasty do zębów, zamieszczonej w "Pani Domu", "Naj" czy pojawiającej się na ekranie telewizyjnym "szerokie rzesze" rodaków nauczyły się myć zęby, a dzięki reklamom Old Spice'a panowie nabrali zwyczaju codziennego traktowania niektórych miejsc swego ciała dezodorantem. Przytaczano nawet, niczym w kabaretowej parodii przemówień Gomułki, dane liczbowe, które miały świadczyć o tym, jak bardzo wzrosło zużycie różnych artykułów higienicznych w porównaniu z okresem "sprzed transformacji", czyli zanim się reklamy pojawiły.

Rys. Grzegorz Hańderek
Rys. Grzegorz Hańderek
Problemem past do zębów i dezodorantów nie będę się tu zajmować, powrócę natomiast do czytelnictwa. Byłbym skłonny przyznać, że lektura czasopism, w rodzaju wymienionych na wstępie, może ich odbiorcy - naturalnie oprócz rozrywki - przynieść pewien pożytek, jest to jednak raczej pożytek o charakterze praktycznym: przy odrobinie uwagi można z nich wydobyć jakieś informacje, pomysły i doświadczenia przydatne w codziennym życiu (przeważają tam wszakże treści doskonale banalne, porady w stylu, że przed wyjazdem w dłuższą podróż samochodem trzeba zatankować paliwo i przetrzeć szyby). Niezwykle trudno natomiast byłoby mi się pogodzić z myślą, że lektura harlequina (zachęcony reklamą, kupiłem kiedyś i przeczytałem jeden tomik) może być źródłem jakichkolwiek doznań podobnych do tych, które są udziałem osób regularnie obcujących z beletrystyką w bardziej tradycyjnym wydaniu. Na pytanie zatem: czy lepiej jest czytać cokolwiek niż nie czytać nic, odpowiedziałbym, wybierając tę drugą opcję.

Zwolennicy tezy przeciwnej argumentują nieraz, iż ważny jest sam fakt kontaktu człowieka z kulturą, słowem pisanym czy sztuką, a kwestia charakteru i poziomu tych produkcji jest już drugorzędna. Co więcej, dużo zwolenników ma sąd, iż do obcowania z wytworami "prawdziwie wysokiej" kultury człowiek ma dochodzić stopniowo, poczynając od kontaktu z dziełami kultury popularnej. A więc od Beatlesów do Bacha, od Milesa Davisa do Pendereckiego, od filmów Ślesickiego do Bunuela (no, w najgorszym razie do Majewskiego), od Whartona do "Czarodziejskiej góry" itd. Podobne koncepcje formułuje się również i w środowisku naukowym, aby np. studenta najpierw zachęcić do przedmiotu studiów jakimiś paranaukowymi zabawami podczas zajęć na młodszych latach i stopniowo pozwolić mu osiągnąć stan świadomości, w którym będzie gotów do przystąpienia do studiowania skomplikowanych treści teoretycznych. Do twierdzeń podobnych podchodzę sceptycznie, choć nie wykluczam ich prawdziwości w odniesieniu do pojedynczych przypadków. Dobrze już np. wiadomo, że koncepcja "od Beatlesów do Bacha" zdecydowanie się nie sprawdziła. Hipisi, rockersi i inni przedstawiciele młodzieżowych ruchów lat 60. i 70. nie przenieśli się z wiekiem do filharmonii i na Warszawską Jesień, ale i dziś zasilają klientelę stacji typu MTV Classic czy radiowych rozgłośni "goldenhitowych". Jazzfani z jat 50. najpewniej pozostali nimi i u progu XXI wieku (choć wśród muzyków dostrzegam wyjątki, np. Andrzeja Kurylewicza, czy Ryszarda Szeremety). Próby muzyków rockowych silenia się na twórczość "ambitniejszą" wynikały zresztą raczej z kompleksów wszczepianych im przez elity intelektualne niż z autentycznej potrzeby zajęcia się taką działalnością. Najczęściej próby te ustały, gdy tylko dojrzały nowe elity, zdolne docenić tego czy innego muzyka w jego dotychczasowym wcieleniu.

Nie chcę oczywiście powiedzieć, iż tzw. człowiek kulturalny powinien się wstydzić swoich kontaktów z wytworami kultury masowej. Przeciwnie, nie powinno być w tym nic złego, jednak pod warunkiem pełnej świadomości charakteru dzieła, z jakim się obcuje. Każdy może więc czytać harlequiny i nie przynosi mu to ujmy, jeśli zdaje on sobie sprawę z tego, co czyni, a nie trwa w fałszywym przekonaniu, że uczestniczy w kontakcie z dziełem artystycznym. Podobna świadomość musi towarzyszyć oglądaniu horrorów, melodramatów, czy komedii filmowych, czytaniu prozy pewnych autorów i autorek, których tu z nazwiska nie wymienię itd. Po prostu, jak miał powiedzieć Gombrowicz, tylko człowiek, który wie, że ryb nie należy jeść nożem i widelcem, może jeść ryby nożem i widelcem.

Osobny problem jest w tym, że wymienione tu dzieła, należące do kultury masowej, w istocie podlegają "obrotowi" handlowemu na zasadach czysto komercyjnych, a ich dysponentom zależy, aby w potencjalnym odbiorcy wytworzyć wrażenie, że właśnie dzięki tego typu produkcjom uczestniczy w odbiorze kultury wyższej. I tu właśnie pojawia się problem natury moralnej: dla zysku wprowadza się spore grupy odbiorców w błąd i czyni się wiele, by trwały w tym błędzie, w ułudzie przynależności do elity. Masy przyjmują to chętnie, boć niewątpliwie poprawia to ich samopoczucie i samoświadomość jako konsumentów kultury. Paradoksalnie taka działalność sprzedawców sztuki okazywałaby się wówczas zjawiskiem korzystnym, bo wpływałaby na polepszenie samooceny dużych grup społecznych. Im zaś więcej jednostek zadowolonych z siebie, tym społeczeństwo jest szczęśliwsze.