"Jestem żywą historią..."

My, młodzi ludzie, jesteśmy przyzwyczajeni do wysokiego standardu życia. Niedogodnością jest dla nas wytrzymanie kilku dni bez telewizji, Internetu, telefonu komórkowego. Owszem, mamy świadomość, iż kiedyś wszystko to było inne, o wiele trudniejsze. Jednak tak naprawdę nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak dawniej wyglądał nasz kraj. W jaki sposób i o co walczyli nasi rodacy, za co cierpieli. Przecież nas to tak bardzo nie interesuje, bo my nie musimy już o nic walczyć, za nic cierpieć. Żyjemy w III Rzeczpospolitej - demokratycznym kraju. Nie rozumiemy dokładnie tragedii przeszłości, obce jest nam uczucie, jak dotkliwy może być brak kromki chleba. Za wszelką cenę pragniemy unikać trudności, byleby tylko nie zachwiać ustalonego przez nas porządku. Kiedyś wyglądało to inaczej. Głównym celem młodzieży, która żyła w czasie II Wojny Światowej, było unikanie śmierci, czyhającej na każdym kroku. Choć słowa, które napisałyśmy, brzmią jak zwykły cytat z podręcznika, nabierają ogromnej wartości, gdy wypowiadane są nie tylko przez świadków, ale uczestników tamtejszych wydarzeń. Ci ludzie, mimo, że bardzo wiele w życiu wycierpieli pragną opowiadać innym o swoich przeżyciach. Jak powiedziała bohaterka naszego reportażu: To idzie wszystko w zapomnienie, a tak zostałoby jeszcze dla młodych. Jej mąż dopowiada: Bo jak my się stracimy, to już nie będzie więcej takich ludzi...

Państwo Stanisława i Wacław Krzyżyńscy od ponad 50 lat mieszkają na Zgodzie (dzielnicy Świętochłowic). Widząc to serdeczne, pełne ciepła małżeństwo, prawie nikt nie domyśla się, jak wiele oni i ich bliscy musieli w życiu wycierpieć. Jesteśmy chyba jedyną rodziną w Świętochłowicach, co przeszła tyle, ile myśmy przeszli - stwierdza nasza rozmówczyni.

Pani Stanisława przyszła na świat w roku 1920. Pochodziła z wielodzietnej rodziny, miała czworo rodzeństwa. Przed wojną pracowała jako krawcowa. Pan Wacław urodził się w roku 1918 we wsi Babkowice, w powiecie leszczyńskim. Było to jeszcze w czasie zaboru pruskiego. Jego rodzice przyjechali na Śląsk w 1922 roku i zamieszkali na Zgodzie. Ojciec pana Wacława pracował w kopalni "Polska", on sam natomiast zaczął uczęszczać do świętochłowickiej szkoły podstawowej. Swoją edukację kontynuował w gimnazjum w Nowym Bytomiu. Warunki pracy były bardzo nieprzyjazne, na kopalniach rozpoczęły sie redukcje, więc pan Wacław został zmuszony do przerwania nauki. Zatrudnił się w Hucie Zgoda. W 1938 roku wstąpił do wojska, a rok później, gdy wybuchła wojna, przeszedł chrzest bojowy w Żorach i w Gostyni. Po kapitulacji armii polskiej dostał się do rosyjskiej niewoli. Po dwóch tygodniach udało mu się wraz z kolegą z niej uwolnić. Mimo, iż dotarł szczęśliwie do swej miejscowości, sytuacja jego rodziny była trudna - zaczęły się prześladowania. Krzyżyńscy nie podpisali Volkslisty, dlatego też zostali pozbawieni wszystkich praw, które posiadali nawet obywatele listy nr 3 (Polacy, Ślązacy). Wkrótce po tym pan Wacław wstąpił do organizacji Związek Walki Zbrojnej, a także działał w stowarzyszeniu pomagającym rodzinom aresztowanych. Matka, ojciec oraz brat pana Wacława również działali w konspiracji.

Dramat rodziny Krzyżyńskich rozpoczął się w roku 1941 od rewizji dokonanej przez esesmanów. O czwartej nad ranem, do zgodzkiego mieszkania pani Stanisławy i pana Wacława wkroczyli niemieccy żołnierze. Roztrzęsioną panią Krzyżyńską zaczęli wypytywać o męża. Na szczęście przebywał on w tym czasie we Francji. Pani Stanisława uniknęła aresztowania tylko ze względu na fakt, iż opiekowała się małym dzieckiem. Myślała, że to koniec nieszczęść, jednak straszna wiadomość dotarła do niej dopiero rano. Młodszy brat męża - Stanisław - przyniósł wiadomość, że żołnierze zabrali matkę, ojca i drugiego brata. W domu rodziców pozostał więc tylko on, najmłodszy z rodzeństwa. Wspominając te wydarzenia nasza rozmówczyni nie może powstrzymać rozgoryczenia: Jak oni mogli zostawić dwunastoletniego chłopca samego?... - pyta, choć wie, że nie otrzyma żadnej odpowiedzi.

Pani Stanisława nigdy nie zapomni brzmiących jak wyrok słów, wypowiedzianych przez jednego z gestapowców: Wir müssen die ganze Familie Krzyżyński austilgen (musimy zniszczyć całą rodzinę Krzyżyńskich). Było to już po 20 kwietnia (dzień urodzin Adolfa Hitlera), kiedy to aresztowano pana Wacława. Został zatrzymany i brutalnie pobity w Świętochłowicach, następnie przewieziony do siedziby Gestapo w Chorzowie, a potem do zastępczego obozu w Mysłowicach. Stamtąd przetransportowano go do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu.

Z opowieści pani Stanisławy dowiadujemy się, iż do Auschwitz trafiła także reszta rodziny Krzyżyńskich - matka pana Wacława - Maria, ojciec - Jan, oraz młodszy brat Stefan. Zanim tam dotarli, byli więzieni w obozie zastępczym w Mysłowicach. Gdy pani Stanisława pojechała do mysłowickiego obozu, aby dowiedzieć się, jakie będą losy uwięzionych członków rodziny, na jej oczach esesmani przeprowadzali brutalne przesłuchanie najbliższych. Bohaterka reportażu wspomina, iż najmocniej bita i katowana była jej teściowa, że niemieccy żołnierze nie mieli dla niej żadnej litości. Z goryczą powtarza: Ja to widziałam, ja byłam świadkiem tego. Tego się nie da zapomnieć. Później teściowie pani Stanisławy wraz synem zostali przetransportowani do Oświęcimia. Szwagier bohaterki - Stefan, przeżył obóz, co więcej nawet tam się ożenił i urodziło mu się dziecko. Jednakże (zapewne w Oświęcimiu) zaraził się gruźlicą. Po zakończeniu wojny panowała w Polsce duża bieda, nie było dostępnych odpowiednich leków. Z tego powodu pan Stefan zmarł. Tragicznie zakończyły się także losy Jana i Marii Krzyżyńskich (rodzice pana Wacława). 6 stycznia 1943 roku w Oświęcimiu matkę rozstrzelano, natomiast ojciec został dotkliwie pobity, ten, na wpółżywy jeszcze, człowiek został spalony w oświęcimskim krematorium...

W celu upamiętnienia działalności konspiracyjnej i męczeńskiej śmierci rodziców pana Wacława, jednej z ulic w dzielnicy Świętochłowic - Zgodzie nadano nazwisko państwa Krzyżyńskich. Chociaż pan Wacław stwierdza, iż ulica ta jest nieco zaniedbana, to jednak bardzo cieszy go sposób uczczenia pamięci o dokonaniach jego rodzicieli.

Jak wspomina pan Wacław, w Auschwitz przebywał od roku 1941 aż do ewakuacji obozu w dniu 5 stycznia 1945. Miał numer 61597. Zmuszany do pracy o różnym charakterze. Na początku należał do komanda budowlanego. Jego zadaniem było wyładowywanie wagonów z cementem. Dla ludzi niedożywionych i wycieńczonych była to praca niezmiernie trudna, a gdy jakiś więzień przypadkowo upuścił worek z cementem, był bardzo surowo karany. Ten worek cementu był więcej wart jak ja - stwierdza bohater reportażu. Później, dzięki znajomościom, pan Wacław uzyskał przeniesienie do komanda, które budowało oczyszczalnię ścieków. Komando liczyło 300 osób. Więźniowie musieli codziennie chodzić pieszo 8 km do dzielnicy Oświęcimia - Chełmka. W taki sposób, ciężko pracując, udało się naszemu rozmówcy przeżyć w Auschwitz prawie 4 lata.

Pan Wacław dokładnie pamięta wydarzenia, związane z ewakuacją oświęcimskiego obozu: Właśnie rocznica jest - styczeń '45, godzina 1.30, ewakuacja obozu. Opuszczam obóz z grupą 5 tysięcy, która w nocy maszeruje przez Rajsko, Brzeście, Pszczynę, Jastrzębie Zdrój, Wodzisław. Panu Krzyżyńskiemu udało się uciec z folwarku w Jastrzębiu Zdroju, w którym przez jakiś czas stacjonowali. Prawdopodobieństwo, że ucieczka powiedzie się, było bardzo niewielkie, ponieważ folwark był otoczony pierścieniem drutu kolczastego. Jednak dzięki pomocy miejscowej kobiety pan Wacław otrzymał kombinezon cywilny, flaszkę z kawą, chleb, a także pończochę na twarz, w celu ukrycia zarostu i ogólnego wycieńczenia (bohater reportażu ważył wtedy 48 kilogramów). W czasie, kiedy obmyślał plan ucieczki, przyjechał na rowerze esesmann. Gdy Niemiec oddalił się, pan Krzyżyński zabrał rower i błyskawicznie zdecydował się na ucieczkę, udając pracownika folwarku. Tamte wydarzenia opisuje następująco: Koledzy idą ze mną aż do tej bramy, którą mam przejść. (...) stanęli i czekali, co się będzie działo dalej. To ja wołam po niemiecku, że ja jestem pracownikiem tego folwarku, żeby nie strzelano. No i w momencie nie ma z ich (strażników) strony jakiegoś sprzeciwu, nic. Ale, gdy już ich przekroczyłem, to wtedy oni zawołali Halt. Jednak pan Krzyżyński zignorował ten rozkaz. Otworzyli ogień, ale miał szczęście - nie ugodziła go żadna kula. W ten sposób udało mu się wydostać z folwarku. Następnie udał się na rowerze w kierunku gospodarstw, a tam uzyskał pomoc i informację, którą drogą może wrócić do domu na Zgodzie, gdzie znalazł się kilka dni później.

Jak dawała sobie radę pani Stanisława, gdy jej mąż przebywał w obozie? Oczywiście, było jej niezmiernie ciężko. Chociaż była krawcową, zabroniono jej pracować w swym zawodzie. Matka pani Krzyżyńskiej pomagała, ile mogła, ale jej sytuacja materialna była również bardzo trudna (ojciec został wysłany na roboty do Niemiec, matka musiała więc sama wyżywić siebie i czwórkę rodzeństwa pani Stanisławy). Oprócz tego, w czasie okupacji, nasza rozmówczyni była zmuszona do wykonywania bardzo ciężkiej pracy przy regulacji rzeki Kłodnicy.

Mimo wszystko państwu Krzyżyńskim udało się dotrwać do wyzwolenia Śląska przez armię radziecką. W tym momencie powinny zakończyć się wszystkie problemy tej i tak ogromnie doświadczonej przez los rodziny. Jednak los bywa czasem bardzo okrutny... Niby wyzwoleni jesteśmy, Polska wolna i czuję się niby wolny w Polsce, a nieprawda, bo 12 kwietnia 1945 roku, ważąc 48 kilogramów , lecząc się u doktora Wojcieszyna, dostaję wezwanie do wojska - mówi rozgoryczonym głosem pan Wacław. Wzięcie do wojska człowieka wycieńczonego czteroletnim pobytem w obozie koncentracyjnym wydaje nam się już ogromną niesprawiedliwością. Pan Krzyżyński tłumaczy, iż nakazano mu wstąpić do armii, ponieważ w ankiecie, którą rozdawano w Hucie w pierwszych dniach po wyzwoleniu, napisał, iż należał do Związku Walki Zbrojnej. Nie wiedział, iż bycie członkiem organizacji związanych z Armią Krajową (takich jak ZWZ), może być przyczyną kolejnych prześladowań. Swoje wspomnienia podsumowuje tak: Zrobiłem błąd myśląc, że jestem w wolnej Polsce. Skierowano go do jednostki wojskowej na Pomorzu. Po krótkim pobycie w armii, Pan Krzyżyński zdecydował się zdezerterować. Następna ucieczka tego dzielnego i odważnego człowieka. Znowu się udało. Jakimś cudem pan Wacław po raz kolejny szczęśliwie dociera do domu.

Okres, gdy Pana Wacława wzięto do wojska, był bardzo trudny dla pani Stanisławy. Wracając myślami do tamtych czasów stwierdza: Dzisiaj to już nawet nie wiem, jak dawałam sobie radę, z czego ja żyłam. Znowu żyłam zupełnie bez pieniędzy. Znowu. W naszej kochanej Polsce... - wspomina z bólem chwile, gdy dziecko przychodziło głodne i prosiło ją o chleb. A ona nie miała dla córki nawet chleba...

Pani Krzyżyńska mówi, iż niejednokrotnie ratowała ją i dziecko od głodowej śmierci pomoc sąsiadów, głównie przyjaciół męża, którzy tak jak i on przeżyli Oświęcim. Pan Wacław stwierdza, tak, jak pisały w swych książkach osoby, które przeżyły Majdanek, że przyjaźnie zawarte w obozie pozostają człowiekowi na całe życie. Zapytany o to, czy ktoś z tych "towarzyszy niedoli" jeszcze żyje, rozmówca odpowiada smutno: Obozowców już nie ma. Wspomina jednak tych świętchłowiczan, którzy byli razem z nim w obozie: doktora Paczułę, doktora Kuczylowskiego i doktora Daniluka.

Powrót z dezercji nie oznaczał dla Krzyżyńskiego i jego żony końca ich problemów. W kwietniu 1945 r. rozpoczął swą działalność obóz pracy na Zgodzie. Znajdował się on tuż obok domu pana Wacława i pani Stanisławy. Dyrekcja Huty, w której pracował bohater reportażu wzywała do oddania mieszkania i przejścia do obozu. Krzyżyński po raz drugi mógł się znaleźć w takim miejscu. Jedyną różnicą było to, że obóz na Zgodzie podlegał innej władzy. Nasz rozmówca komentuje ten fakt: Nie mogłem się pogodzić z jednym, że brunatny faszyzm zastąpił czerwony faszyzm.

Wprawdzie państwo Krzyżyńscy nie zostali ostatecznie uwięzieni, ale często wspominają ten czas: Osobiście żeśmy tu zaglądali, jak wywozili tych nieboszczyków. Ciała trzęsły się jak galareta... Komendant obozu na Zgodzie - Szymon Morel, którego pan Wacław znał osobiście, był człowiekiem okrutnym, a po zakończeniu działalności obozu został przeniesiony do pracy w Katowicach. Skandalem zdaniem Krzyżyńskiego jest fakt, iż Szymon Morel otrzymywał ok. 2,5 tysiąca złotych emerytury z Polski, gdy tymczasem, im - ludziom prześladowanym, wypłacono dopiero część przysługującego odszkodowania. Nie ma też możliwości, aby Morel wrócił do Polski i został osądzony za popełnione zbrodnie. Na zakończenie rozmowy o zgodzkim obozie pan Wacław stwierdza: I mnie boli, że ten obóz jest tak zapomniany. Rzeczywiście, w miejscu, w którym kiedyś znajdował się świętochłowicki podobóz, teraz mieszczą się ogródki działkowe. Brak tam nawet małej tabliczki informującej, o tym, jak straszną przeszłość kryje w sobie zgodzka ziemia....

Nawet po roku 1945 prześladowania Krzyżyńskich nie ustały całkowicie. Pani Stanisława wspomina: Przychodziła milicja do domu i się pytała, gdzie mąż się organizuje, gdzie wychodzi, z kim się spotyka. Chcieli się jeszcze czegoś dowiedzieć" Pan Wacław mówi o tych represjach: Miałem wciąż jakieś konflikty, bo ja się nie mogłem pogodzić z tym reżimem. Nie mogłem przyjąć tego, że nie jesteśmy w wolnej Polsce. I do dzisiaj nie jesteśmy - dodaje pani Stanisława. Proszę mi powiedzieć, czy to jest wolność? Wy jesteście młodzi, wyście tego nie przeżywali. Ale myśmy przeżyli trochę przed wojną, przeżywaliśmy tę wojnę, zaraz po wojnie przecież co było w Polsce? Nic nie było. No a potem zrobili stan wojenny i cośmy mieli w sklepach? Ocet. Bo nic nie było, trzeba było stać za wszystkim. Myśmy to przechodzili wszystko i my to znamy. A młodzież? Młodzież sobie z tego nic nie robi. Ale to nie jest wolna Polska, proszę pani. Ja bym to otwarcie umiała powiedzieć - do wolnej Polski to jest jeszcze daleko. I co my mamy? Ile biedy mamy. Przecież przyszłości nie ma! I to się nazywa suwerenna, wolna Polska. Wolną Polskę, tośmy mieli przed wojną. To była wolna Polska! Wszyscy pracowali, wszyscy jakoś w zgodzie żyli jeden z drugim... Obecnie przecież kto z sąsiadami ma jakąś łączność? Ludzie się nie znają. Pan Wacław podsumowuje: To jest takie inne życie. Pani Stanisława podkreśla: Całkiem inne życie. Myśmy przed wojną mieli różne związki, różne chóry, wszystko było tak jakoś do życia. A dzisiaj? Co ma ta młodzież? Jesteście młodzi! Co macie?...

Pytanie i żal starszej kobiety pozostanie na długo w naszej pamięci. Co mamy? Wysokie bezrobocie, małe możliwości i ludzi, którzy zamiast brać przykład z cierpień i krzywd wyrządzonych w czasie wojny i powstrzymać się od agresji, coraz bardziej szerzą ją we współczesnym świecie. Pod koniec rozmowy pani Stanisława życzyła sobie i nam: Nie daj Boże, żeby to jeszcze miało wrócić. Teraz nie wróci. Bo na razie żyją tacy ludzie jak państwo Krzyżyńscy, którzy są, jak określił siebie pan Wacław, żywą historią. W takiej "historii" nie miejsca na żadne przekłamanie. Więc dziś jest dobrze, a słowa Los nasz dla was przestrogą... wyryte na majdankowskim mauzoleum są dalej aktualne. Ale co będzie za 10, 15, 20 lat? Jaki będzie nasz świat, gdy już nie zostanie nikt, kto przeżył czasy tak straszne jak rządy totalitaryzmu? Zapomnimy? Nie, nie zapomnimy. Wierzymy w to, że będziemy szanować i przekazywać nowym pokoleniom wspomnienia żywych historii.

Na podstawie rozmowy przeprowadzonej
14 stycznia 2003 z państwem
Stanisławą i Wacławem Krzyżyńskimi

(Tekst powstał w ramach szkolnego projektu Socrates-Comenius, zatytułowanego Migracja za pracą w XX wieku. Projekt realizowany jest we współpracy z Aventinus Gymnasium w Burghausen, Niemcy. Autorki pracy są uczennicami klasy III dziennikarskiej III LO im. Stefana Batorego w Chorzowie, a w roku 2001 odbyły staż dziennikarski w "Gazecie Uniwersyteckiej UŚ")