Wraz z końcem 2024 i początkiem 2025 roku Bob Dylan znów jest na topie. Główną przyczyną takiego stanu rzeczy jest grany do niedawna w kinach, nominowany do kilku Oscarów film Jamesa Mangolda Zupełnie nieznany (wśród oscarowych zwycięzców jednak się nie znalazł).
Popularność Dylana od dekad przejawia się w gwałtownych przypływach i odpływach, co może świadczyć tylko o jego wielkości. Pierwszym wybuchem tej późnej, XXI-wiecznej dylanomanii było przyznanie artyście Nagrody Nobla w dziedzinie literatury w 2016 roku, drugim – premiera ekstatycznie przyjętego albumu Rough and Rowdy Ways w 2021 roku, będącego w istocie powrotem Dylana do roli autora tekstów i piosenek (jego trzy poprzednie płyty gromadziły interpretacje klasyków z amerykańskiego songbooka – ot, fanaberia mistrza). No i wybuch trzeci – film.
Film
Czekałem na Zupełnie nieznanego z mieszanką ekscytacji i trwogi. Pomny traumy, jaką zafundował mi seans Bohemian Rhapsody (2018), z rezerwą podchodzę do kolejnych prób przekładania życia i czasów tuzów muzyki popularnej na język kina. Na szczęście biopic o Dylanie okazał się mądrze zrobionym filmem, którego twórcom udało się nie wpakować w liczne pułapki (takie jak m.in. ekranizowanie notki z Wikipedii). Mangold odpuścił nam ekspresową przejażdżkę po biografii artysty, w zamian prezentując krótki, choć najważniejszy, wycinek z życia noblisty. W efekcie dostaliśmy poruszającą opowieść o zmianie warty, która nastąpiła wraz z pojawieniem się, a później „elektryfikacją” Dylana. Wrzucono nas w pierwszą połowę lat 60., kiedy krnąbrny, lekko wycofany chłopak z Duluth (Minnesota) przybywa do Nowego Jorku, by całkowicie przemeblować świat muzyki folk, a w końcu i rocka. Nie wyobrażam sobie lepszego sposobu na film o Dylanie – zwłaszcza że jest to artysta o przebogatej, obfitującej w kataklizmy, niedopowiedzenia i metamorfozy biografii.
Książka
Na początku roku przeczytałem Ciągle w drodze. Życie Boba Dylana. Przebrnięcie przez blisko 600 stron książki zajęło mi tydzień (pomogło, że garowałem akurat na L4). Autor tej cegły, Howard Sounes, nie pisze na klęczkach – to dobrze. Nie jest to zatem hagiografia, ale raczej opowieść o nadludzko zdolnym i takoż zawziętym przyjemniaczku, który w połowie lat 60. na zawsze przemodelował świat muzyki popularnej. Jeśli jest tutaj ktoś, kto czytał wydaną u nas wcześniej biografię innej ikony nowojorskiej bohemy, Lou Reed: Zapiski z podziemia, ten wie, czego po Sounesie można się spodziewać. Facet dysponuje pisarską charyzmą i często można odnieść wrażenie, że to taki sam przyjemniaczek jak jego bohaterowie. Jest to element, który nadaje książce charakteru, a w efekcie sprawia, że całość porywa – nawet jeśli fakty w rękach autora okazują się czasem zaskakująco plastyczne.
Kwestią, której należy się równie wielka uwaga i niemniejsze uznanie, jest tłumaczenie, którego podjął się chyba najsłynniejszy polski dylanolog, Filip Łobodziński. Nie wyobrażam sobie innej osoby na tym miejscu. Argumentem niech będą absolutnie bezcenne przypisy, w których tłumacz nie tylko rozwija niektóre wątki podjęte przez Sounesa, ale często koryguje jego błędy merytoryczne. Tak, Sounes momentami beztrosko dryfuje sobie po oceanie faktów, a Łobodziński bezlitośnie punktuje go w celnych komentarzach (z korzyścią dla polskiego czytelnika). Bywa, że podejmuje polemikę z autorem, np. stając w słusznej obronie płyty Together Through Life. Baza! Nigdy dość doceniania kunsztu tłumacza, będącego w istocie drugim autorem literatury, którą przekłada. A sama książka – rzecz obowiązkowa.
5 x Dylan – dla opornych
Dylanosceptyczny kolega z redakcji rzucił mi wyzwanie: „Przekonaj takich jak ja do tego skrzeczącego Zimmermana z Minnesoty”! Z braku miejsca rzucę pięcioma tytułami: Highway 61 Revisited (1965), Blood on the Tracks (1975), Desire (1976), Oh Mercy! (1989) i Time Out of Mind (1997). Jeśli ten zestaw nie pomoże, to odczekajcie kilka lat. Zimmy w końcu sam do Was przyjdzie.
PS W dniu, kiedy piszę niniejszy tekst (23.03.2025), inna przełomowa płyta Boba Dylana, Bring It All Back Home, kończy 60 lat.