Dr Joanna Jurga zajmuje się projektowaniem przestrzeni do życia w izolacji. Jest autorką wielu realizacji architektonicznych. Obecnie skupia się na badaniach nad ludzkimi zmysłami, poczuciem bezpieczeństwa w warunkach ziemskich i kosmicznych oraz w izolacji. Uczy, jak zmienić przestrzeń prywatną i publiczną, by służyła ludziom i wywierała na nich pozytywny wpływ. Była gościem 5. Śląskiego Festiwalu Nauki KATOWICE.
Czy dla własnego dobra i zdrowia powinniśmy zacząć już szukać domu na wsi, daleko od hałasu miasta, betonozy i wieżowców?
Nie chcę mówić, że wszystkie miasta są złe. Tak nie jest. Wciąż jednak mamy dość nieudolny system modernizacji miast, w których rządzą deweloperzy. Moglibyśmy spokojnie w nich żyć, a one mogłyby być humanitarne – niestety wciąż brakuje odpowiedniej legislacji. Grupy aktywistów i ludzie związani z nauką nie zmienią systemu. Opracowań, jak powinny wyglądać i funkcjonować dobre miasta, jest bardzo dużo. To nie jest rocket science. Wystarczy zerwać beton, zasadzić drzewa i stworzyć ogrody wertykalne na ślepych ścianach budynków, zagwarantować ludziom dostęp do światła, darmową komunikację miejską w zamian za niewjeżdżanie samochodami do centrów miast. Niech te proste rozwiązania zaczną działać. Gdy jestem za granicą, w młodych, rozwijających się aglomeracjach, w których w ciągu 10 lat wybudowano metro z sześcioma liniami, wciąż zastanawiam się, dlaczego u nas są tylko dwie. Są opracowane i sprawdzone rozwiązania, jak stworzyć miasto dla ludzi. Na przykład problem dużego zużycia prądu czy braku wody – mamy na to gotowe rozwiązania: wygaszające się oświetlenie ulic, gdy nie ma ruchu, zbieranie wody, którą można wykorzystać do podlewania ogrodów czy spłukiwania toalet. Druga kwestia to edukacja. Świadomy obywatel, który chce działać na korzyść swojej okolicy, wie, jak szukać rozwiązań i je wdrażać. Kolejnym problemem są włodarze miast. Często wystawiają sobie pomniki w postaci betonowych placów. Bardziej dbają o to, co po nich zostanie w tkance miejskiej, niż o dobro i komfort życia mieszkańców. Od kilku lat mamy zauważalny boom na budowanie domów poza miastem. Wynika to z możliwości pracy zdalnej i edukacji dzieci online. Co jednak w przypadku, gdy wszyscy będziemy musieli wrócić do biur? Gdy okaże się, że nasze marzenie związane z posiadaniem domu zderzy się z rzeczywistością komunikacyjną? Większość przedmieść nie ma przygotowanej infrastruktury do tak drastycznego wzrostu liczby mieszkańców. Korki są nieuniknione. Obecnie mieszkam pod miastem i widzę, co się dzieje na drogach dojazdowych. Kilka lat temu można było dojechać do Warszawy w 20 minut, teraz zabiera to często godzinę. Ta godzina to koszt benzyny, czas, który można by spożytkować inaczej, oraz frustracja. Uważam, że większość z nas powinna mieszkać w miastach, muszą one jednak stać się miejscem dobrym do życia.
Czy można znaleźć przykłady miast lub miasteczek, które są przyjazne dla ludzi, które prawie w pełni mogą spełniać wymagania i standardy dobrego, humanitarnego miasta?
Proponowałabym szukać dobrych przykładów. Były koncepcje miast utopijnych. Brasilia i kilka innych znanych modernistycznych zamysłów doskonale wyglądały na makiecie. Przypadek stolicy Brazylii szczególnie warto pokazywać jako przykład architektury odspołecznej i tego, co nie wyszło. Kiedy dzielimy miasto funkcjami, tracimy samowystarczalność dzielnic czy kwartałów. To jest coś, czemu przeciwstawia się obecnie Paryż, tworząc koncepcję miasta 15-minutowego, czyli takiego, w którym pieszo w ciągu kwadransa można załatwić wszystkie najważniejsze sprawy. Doceniam też Amsterdam za organizację ruchu, inwestycje w energię odnawialną, lokalność i stawianie na komunikację rowerową. Już 10 lat temu, będąc w Berlinie, widziałam autostrady rowerowe jako odrębne pasy jezdni. Obecnie sytuacja znów wymaga przeprojektowania, ponieważ nieustająco zwiększa się popularność rowerów elektrycznych i hulajnóg, które osiągają większą prędkość niż te napędzane tylko siłą mięśni, co może być niebezpieczne. Świetne są realizacje ogrodów wertykalnych na Musée du quai Branly w Paryżu (z oknami wbudowanymi w porośniętą roślinami fasadę) i wewnątrz budynku Teatru Narodowego w Taipei. Pokazują, że jeżeli nie ma miejsca na klasycznie rozumiany ogród, wciąż są rozwiązania, które można zastosować. Ostatnio także widziałam niezwykły, piękny budynek CaixaForum – centrum sztuki w Madrycie. Majestatyczna bryła zdaje się lewitować, a niesamowitego wrażenia dopełnia zielona ściana porośnięta roślinami – 15 tysięcy roślin z 250 gatunków! Cała ściana jest ogrodem. Dlaczego to jest ważne? Bo każdy metr kwadratowy zieleni to tlen. Skoro wycinamy lasy i kładziemy tony betonu w miastach, musimy dać coś w zamian.
Choć jest to zaledwie namiastka, która nie rozwiązuje problemu…
Żyjemy w dobie kryzysu klimatycznego. Setki tysięcy ludzi migrują w wyniku wojen, głodu i problemów z dostępem do wody, a to dopiero początek zmian spowodowanych naszą ingerencją w ekosystem ziemi. Będziemy się przemieszczać na gigantyczną skalę w kierunku miejsc zdatnych do życia. Wprowadzanie mądrych, a nie marketingowych rozwiązań poprawiających jakość życia w miastach, zmiana percepcji w odniesieniu do konsumpcji, docenienie przedmiotów, które już mamy, a nie tych, które możemy posiadać, mogą nam, ludziom, pomóc stworzyć świat choć odrobinę bardziej przyjazny do życia, ale również opanować lub przyhamować zmiany dokonujące się na naszych oczach.
Mówiłaś o projektach utopijnych miast. Muszę tu przywołać idee miasta ogrodu, która w swoim czasie odżyła w Katowicach. Jak oceniasz to miasto?
Koncepcja była piękna i w całej Polsce można znaleźć sporo przedwojennych realizacji – całych kwartałów mieszkaniowych – zbudowanych w tym założeniu. Uważam, że to jedna z lepszych koncepcji urbanistycznych. Niezwykle często architekci i urbaniści lubią jednak tworzyć koncepcje utopijne. Nie ma co ukrywać, miewamy syndrom boga i chęć tworzenia realizacji, które przynajmniej w teorii są idealne dla ludzkości, ale nieraz oderwane od rzeczywistości. Kiedyś częściej bywałam w Katowicach, teraz jestem tu po 3 latach i mam wrażenie, że dużo dobrego się wydarzyło, choć nadal nie rozumiem palm na rynku. Widziałabym tam raczej dęby czy brzozy, rośliny bardziej lokalne – swojskie. Ale zauważyłam wiele odrestaurowanych kamienic, zadbanej zieleni, ulic wyłączonych z ruchu, miejsc dla ludzi – restauracji i knajpek z ogródkami. Oczywiście nadal jest za dużo betonu. Po rynku przejechałabym gigantycznym buldożerem i zrobiła Central Park – bo dlaczego nie? Wiadomo, że ludzie potrzebują cienia i kontaktu z naturą.
Chyba wciąż brakuje współpracy między architektami i urbanistami, którzy pracują również na uniwersytetach, a władzami miast.
Tutaj jest kilka problemów. Po pierwsze kształcenie architektów. Jest wielu ludzi na uczelniach, którzy są na bieżąco z trendami i technologiami, i potrafią być mentorami. Brakuje jednak młodych ludzi, którzy mogliby zacząć uczyć i odważnie wprowadzać pewne zmiany. Wymiana kadr powinna być systematyczna. Złośliwi mówią, że architektura jest nauką o projektowaniu pionów wodno-kanalizacyjnych, czyli toalet, i tworzeniu ładnych elewacji. Bardzo mało jest w niej humanitaryzmu. Przykładowo neuroarchitektura zajmująca się wpływem przestrzeni (kątów, faktur, wielkości, kolorów, światła) na jakość jej używania ma początki w 1967 roku, czyli koncepcja ta ma ponad 50 lat. Przez ten czas powstało tysiące opracowań o tym, jak działają na nas konkretne elementy przestrzeń w zadanych funkcjach, ale my dalej trzymamy się bezrefleksyjnie kanonów. Drugi problem: nawet jeżeli świetnie wykształcony i świadomy architekt zaczyna pracować dla miasta, musi zmierzyć się z włodarzem, który ma swoją wizję. Musi również zbudować porozumienie z prywatnym inwestorem, czyli dużym deweloperem, ponieważ to on ma pieniądze. Przeraża mnie to, że w XXI wieku jedyne, co się liczy – zresztą nie tylko w architekturze – to liczba zer na umowie. Tworzymy ciasne miasta-termosy obłożone styropianem, gdzie każdy centymetr kwadratowy ma swoją cenę. Przy takim podejściu do przestrzeni ludziom nie będzie lepiej.
To nie jest wiedza tajemna, że przestrzeń na nas wpływa. Dlaczego jesteśmy poirytowani i zestresowani od samego rana, stojąc w korku lub spędzając godziny w biurze pełnym szkła, betonu i zimnego światła? Odpowiedź wręcz sama się nasuwa.
Dobrze to ujął Filip Springer, że jesteśmy istotami cielesnymi, czyli zajmujemy przestrzeń, która na nas oddziałuje. Wyszliśmy z lasu i kontakt z naturą jest dla nas podstawą. Po tylu tysiącach lat życia na tej planecie wiemy już doskonale, co i jak na nas działa. Ja we wstępie swojej pracy doktorskiej napisałam, że nie odkrywam niczego nowego. Po prostu zebrałam wiedzę, która w wielu przypadkach jest znana od setek lat. Ale potem jadę przez Polskę i widzę, że ludzie malują ściany domów na pomarańczowo, dokładają do tego niebieskie światło i wydaje im się, że będzie przytulnie. Nie będzie. Gdybyśmy zmienili system edukacji i od początku uczyli sensoryki, praktycznej geometrii i relacji człowieka z przestrzenią, to wiedzielibyśmy, co ma na nas pozytywny wpływ, a co wręcz przeciwnie.
Czyli znowu wracamy do problemu podstawowego – sensownej edukacji.
Brakuje nam mentorów – ludzi, którzy będą odważnie opowiadać się za zmianą. Ja od dwóch lat nie mówię o niczym innym, jak tylko o odpowiednich żarówkach, nawilżaczach powietrza i by otaczać się naturalnymi materiałami. To nie jest innowacyjne, a ludzie słuchają mnie tak, jakbym była Einsteinem. Dostaję wiadomości typu „Kupiliśmy dywan i jest lepsza akustyka w mieszkaniu, zrobiło się przytulniej” lub „Zerwaliśmy beton, zasadziliśmy drzewa i krzewy, i wróciły ptaki”. Ktoś musi o tym mówić i przypominać. Wskazać te podstawowe prawdy, które stanowią dekalog dobrej przestrzeni.
Skąd się u Ciebie wzięła pasja związana z przestrzenią?
Jestem autorką ponad 80 różnych realizacji, głównie wewnętrznych. Moimi klientami były i duże firmy z kilkusetmetrową przestrzenią do zaprojektowania, i samotne matki, które miały do dyspozycji kawalerkę o powierzchni 22 m2. Zauważyłam, że pierwsze spotkania – obojętnie z kim rozmawiałam – wyglądały tak samo. Te same pytania, np. o panele, dlaczego ich nie polecam, dlaczego stawiam na drewno, lub przynoszono mi realizacje wnętrz, które prezentowane były w modnych magazynach wnętrzarskich. Nie zdawano sobie sprawy z podstawowej rzeczy – to, co było na zdjęciu, miało po prostu dobrze wyglądać, a już niekoniecznie być funkcjonalne i dobre dla danej osoby. Codziennie spotykamy się z tym w mediach społecznościowych – z kreacją, sztucznością, efekciarstwem. Stwierdziłam, że muszę się zająć tym problemem. Postanowiłam zrezygnować z firmy i wrócić na uczelnię, by napisać doktorat. Moim tematem była przestrzeń terapeutyczna, a dokładniej to, co może nią być. Przykładem były stare szpitale. Gdy pacjent ma za oknem widok na zieleń, a nie na ścianę, bierze o połowę mniej leków przeciwbólowych i po operacji wypisywany jest o trzy dni wcześniej. Wiele już o tym napisano, wykonano odpowiednie badania i analizy. To jest wiedza, którą trzeba propagować. Stwierdziłam, że mogę zrobić piękne wizualizacje przedstawiające przyjazną przestrzeń w biurze czy domu, byłoby to jednak wtórne. Postanowiłam skupić się na polarnikach i astronautach. Założyłam, że jeżeli coś, co wymyślę, będzie działać w skrajnej izolacji, to musi przełożyć się na dużą próbę. Poszłam tym tropem, a w międzyczasie zaczęła się pandemia. Mnie to pomogło. Ludzie musieli zamienić betonowe sypialnie w wielofunkcyjne mikrokosmosy. Wysłanie astronauty na orbitę wymaga przynajmniej 2,5-letniego przygotowania. Nas zamknięto z dnia na dzień. Mam potrzebę mówienia o dobrej przestrzeni, bo jest we mnie totalna niezgoda na stan, który mamy.
Bardzo dziękuję za rozmowę.