Śledzimy koleje życia Johanny Langefeld, dotkniętej wielkim kryzysem lat 30., samotnej matki poszukującej pracy, by utrzymać siebie i syna, zatrudniającej się wreszcie jako strażniczka w Zakładzie Pracy Poprawczej w Bernburgu, a potem w Ravensbrück i Auschwitz. Ta sekwencja jest istotna, ponieważ pokazuje stopniową, acz szybką degradację systemu penitencjarnego, który odrzucając pozory praktyk resocjalizacyjnych, przeistacza się w bezwzględny system eksterminacji. Jego okrucieństwo przeraża Johannę, bowiem „to coś innego niż selekcja do Bernburga – wsadzenie do ciężarówek kilkudziesięciu kobiet, którym pomacha się ręką…” (s. 204). Poznajemy warunki życia więźniów i metody, jakie stosowali strażnicy-oprawcy (te opisy znajdziemy w wielu innych źródłach), ale także stosunki wewnątrz załogi samego obozu, wzajemne niechęci i oskarżenia, walkę o pozycję w obozowej hierarchii nadzorców, świadome fałszowanie sprawozdań, intrygi i donosy do władz nadrzędnych.
Johanna Langefeld musi sporządzać listy kobiet przeznaczonych na śmierć (czego pragnie unikać, delegując do tej pracy swoje zastępczynie, „egzekucje były wbrew jej woli, gdyż w tym czasie widać było po niej przygnębienie” – zeznanie świadka, s. 256) i zachowywać się zgodnie z regulaminem obowiązującym nadzorców w obozie koncentracyjnym, ale byłe więźniarki zeznają, że „niszczyła raporty karne, niechętnie stosowała kary i zawsze pozwoliła się więźniarce wytłumaczyć” (s. 255).
Dylemat, jaki stawia przed czytelnikiem autorka, jest znany z życiorysów wielu nazistowskich zbrodniarzy: „jak pogodzić pracę w takim piekle jak Ravensbrück i Auschwitz z byciem matka i kobietą?” (s. 258). Odpowiedzi nie otrzymamy, ale widać, że Langefeld (w przeciwieństwie na przykład do Marii Mandl, słynnej z okrucieństwa nadzorczyni z Auschwitz) musiała rozpaczliwie szukać sposobów znalezienia wyjścia z tego dylematu, skoro polskie więźniarki zaczęły wstawiać się po wojnie za nią u polskich władz. Szesnaście sygnatariuszek pisało w swym liście, że Langefeld była „stosunkowo ludzka” i trzeba ją ocalić przed grożącym wyrokiem śmierci. Zdaniem więźniarek Langefeld „dała się poznać jako jedyna ludzka spośród znanych nam Oberaufseherin” (s. 328).
Pytania, co to znaczy być „ludzkim” i czy dopuszczalne są gradacje tego pojęcia, czy można być „bardziej” lub „mniej” ludzkim, pozostają z nami. A także inne pytania: o sprawiedliwą karę i różnicę między karą a okrutnym odwetem. Czy naprawdę „rozumiemy” racje stojące za samosądem dokonanym na esesmanach natychmiast po wyzwoleniu obozu w Dachau (ocaleni więźniowie i żołnierze amerykańscy zabili około pięciuset Niemców, s. 317), a jeśli „rozumiemy”, to czy je podzielamy i jesteśmy się w stanie pod nimi podpisać? Niebagatelne pytanie. Podobnie jak to o powagę wymiaru sprawiedliwości (w tym przypadku polskiego), gdy decyduje się (jak w Poznaniu) na publiczną egzekucję nazisty odbywającą się w atmosferze „ogólnego pikniku” (s. 329).
Groźny jest wydźwięk tej świetnie napisanej książki. Obnaża z całą bezwzględnością próżność naszych wyobrażeń o „ludzkim” kształcie świata, pokazuje, jak wojenna agresja napędzana obłąkaną propagandą wkracza w życie jednostek, niszczy je, zabiera wolność, upadla. Ale także dowodzi, jak niezwykły wymiar przyjmują nasze wysiłki ocalenia czegoś „ludzkiego”, ocalenia mimo wszystko… Czasem będzie to próba ratowania kata przez jego ofiary… Niezwykłe to memento dla dzisiejszych decydentów konstruujących świat według wygodnych, prostackich, czarno-białych schematów: „my” – (zawsze) dobrzy, „oni” – (zawsze) źli. Książka Marty Grzywacz dowodzi, że to, co „ludzkie”, kryje się w strefie szarości, gdzie niełatwo o proste zero- -jedynkowe sądy.
Marta Grzywacz: Nasza pani z Ravensbrück. Historia Johanny Langefeld, Wydawnictwo WAB, ss. 393.