Czy pełen angielskich zapożyczeń język młodego pokolenia, szyfry, którymi posługują się biznesmeni, marketingowcy, specjaliści public relations, nie są niepokojącym sygnałem różnic pokoleniowych?
– Specyfika słownictwa, którym posługują się poszczególne grupy zawodowe, nie jest niczym nowym. Dawniej też przecież specjalistycznym językiem posługiwali się myśliwi, rzemieślnicy… W naszych czasach pojawiło się wiele różnorodnych dziedzin życia, nie może więc dziwić fakt, że powstało nowe słownictwo. Pokolenie milenium (urodzeni w latach 80. i 90. XX wieku) jest tak doskonale obeznane z nowoczesnymi technologiami, że nie bez powodu zyskało też miano pokolenia smartfonów. Ogromny rozwój technik cyfrowych, którymi młodzi ludzie znakomicie się posługują, przyczynia się do ograniczenia kontaktu z poprzednią generacją, lecz niesie także inne niebezpieczne zjawisko. Studenci bez problemu wyszukują informacje, często jednak mają trudności z ich syntezą i zapamiętywaniem, które uważają za zbędne, skoro wszystko mogą znaleźć w sieci. Tymczasem uczenie się na pamięć ćwiczy mózg i pozwala gromadzić cenną wiedzę.
Nasz język zalewa terminologia techniczna.
– Są to głównie zapożyczenia z języka angielskiego. Wiele wyrazów zostało już nawet dostosowanych ortograficznie do naszej pisowni, jak mejl, emotikon, czat, empetrójka czy esemes. Wiele spośród tych słów nie ma rodzimych odpowiedników i przy obecnym tempie rozwoju technologii jesteśmy skazani na korzystanie z zapożyczeń, które szybko wypełniają luki nazewnicze. Słownictwo specjalistyczne, środowiskowe, jak np. formy używane w grach komputerowych, przenika też coraz częściej do języka codziennego, co prowadzi do niezrozumienia przekazu, a nawet powoduje sytuacje humorystyczne. Pochodzący z angielskiego czasownik cheat ‘oszukiwać’ stał się bazą spolszczonej formy czitować. Usłyszałam kiedyś, jak młody człowiek wyzywał kolegę: ty cziterze. Na pytanie, jak ten zwrot miałby brzmieć po polsku, usłyszałam: ty oszukisto. A gdzie rodzimy oszust?
Nie po raz pierwszy w historii polszczyzny zapożyczamy z innych języków. Łacina była kiedyś językiem uniwersalnym.
– Łacina jest matką wielu języków europejskich, od czasów średniowiecza była językiem religii, nauki, kultury, sztuki. Polacy byli bardzo dobrze wykształceni, naszą chlubą było mówienie językiem Owidiusza. Jan Kochanowski większość dzieł stworzył po łacinie, wielu ówczesnych poetów kontynuowało tradycję dwujęzyczności. Nie dziwi więc fakt, że liczne słowa mają korzenie łacińskie: aktor, sukces, forma, kolor, termin, aparat, kościół, pacierz, anioł... Długo można by wymieniać. Liczne słowa odłacińskie pojawiły się w naszym języku w wieku XVI, ale niektóre zaadaptowaliśmy na krótko. W Słowniku polszczyzny XVI wieku znajdujemy np. ekscytarz – tak nazywano wówczas m.in. mechanizm zegarowy, który dzwonił o określonej godzinie. Ekscytarz jednak długo u nas nie gościł, pokonał go bowiem znacznie łatwiejszy w wymowie, rodzimy budzik. Przetrwała fortuna, ale rzadki jest już fortunat, czyli szczęściarz. Wiele latynizmów ma zasięg ograniczony do terminologii różnych dziedzin nauki. Termin prokrastynacja zyskuje w ostatnich latach coraz większą popularność, pochodzi z łacińskiego procrastinatio i oznacza ‘odroczenie’, ‘zwłokę’. Odkładanie jakiejś czynności na później nazywamy też potocznie lenistwem, ale psychologowie mówią o prokrastynacji i analizują jej podłoże psychiczne. Kiedy przeglądamy słowniki historyczne, widzimy, że słowo to Polacy znali już w XVI wieku i spolszczyli jako dojutrowanie, odwzorowując formę łacińską złożoną z przedrostka pro- ‘naprzód’ i crastinus od cras ‘jutro’; mieliśmy też formy dojutraszek i dojutrek ‘człowiek zwlekający, odkładający na jutro sprawy do załatwienia czy pracę, wahający się, opieszały’, czasownik jutrać ‘odkładać na później, zwlekać’ i pochodny od niego rzeczownik jutranie. Mimo wielu wieków aktywności wpływy łacińskie nie zniszczyły polszczyzny, wręcz przeciwnie – znacznie wzbogaciły nasze zasoby leksykalne.
Nie tylko łaciną zasililiśmy nasz język. Słowo ogórek pożyczyliśmy od Persów, pałac od Włochów, rzeczownik pawlacz od Czechów, szybę od Niemców, nazwę korniszon od Francuzów…
– Na tym polega naturalny rozwój języka: kontakty między narodami owocują wymianą dóbr materialnych i duchowych, co skutkuje adaptowaniem obcego słownictwa, jeśli dane pojęcie czy przedmiot nie mają rodzimych odpowiedników. Zrozumienia tego mechanizmu rozwoju języka dowodzą m.in. słowa Cypriana Kamila Norwida, który w 1873 roku pisał w liście do Władysława Cichorowskiego: „Jak historia historią, żadnego języka nigdy nie było, który by bez obcowania z drugim dawał żywotne następstwa”. Formy obce przychodziły do nas przez całe dzieje polszczyzny, determinowały je stosunki z krajami sąsiedzkimi, narzucała moda, przynosiły literatura światowa i rozwój nauki, bywały efektem podróży. Chrześcijaństwo przyjęliśmy za pośrednictwem Czech i od naszych sąsiadów pozyskiwaliśmy słownictwo religijne, które Czesi wcześniej przyswoili z łaciny, np. pacierz pochodzi od czeskiego pateř, a to od łac. Pater noster (Ojcze nasz). Język czeski był u nas modny także w XVI wieku, co uwiecznił Łukasz Górnicki w Dworzaninie polskim z 1566 roku. Kolonizacja na prawie niemieckim, która zaczęła się w Europie Środkowo- Wschodniej w XII, a skończyła w XIV wieku, także pozostawiła trwałe ślady w naszej leksyce. Naturalnym zjawiskiem było przenikanie do polszczyzny wielu germanizmów, jak chociażby: rynek, burmistrz, sołtys, budować, cegła, blacha, rura, śruba. Warto zauważyć, że większość tych starych zapożyczeń jest spolszczona do tego stopnia, że dzisiaj czasem tylko specjaliści są świadomi ich obcego pochodzenia. Już w XVI wieku zaczęła się, a rozkwitła w dwóch kolejnych wiekach moda na francuszczyznę, na co wpływ miał niewątpliwie fakt, że dwie polskie królowe pochodziły z Francji, która w wieku XVII była centrum artystycznym i kulturalnym Europy. Zachwyt francuską kulturą, sztuką, literaturą, kuchnią zaowocował nowym słownictwem: zaadaptowaliśmy m.in. formy: szampan, omlet, farsz, frykas, kaprys, bukiet, bandaż, krem, atak, fotel, a nawet… polonez. Dopiero w połowie XIX wieku wraz z literackimi wpływami romantyzmu modny staje się język angielski. Pamiętamy, że Mickiewiczowski Hrabia w Panu Tadeuszu był zauroczony kulturą ojczyzny Szekspira, a Bolesław Prus uwiecznił w Lalce rozwijającą się modę na angielszczyznę. Warto przy tym zauważyć, że fascynacja językiem angielskim nie trwa jeszcze nawet dwóch wieków, nie możemy więc ulegać przerażeniu, że zdominuje polszczyznę, skoro mimo panowania przez kilka stuleci nie udało się to ani łacinie, ani językowi francuskiemu. Może okazać się, że znaczna część anglicyzmów zaniknie, a te, które pozostaną, wzbogacą nasze słownictwo.
Na pewno nie znikną te, które dobrze nam służą. Sklep z używaną odzieżą brzmi znacznie gorzej niż second hand, który może być nawet ekskluzywny...
– Pod tym względem jesteśmy bardzo twórczy, pojawiły się już ciucholandy, szmateksy, widziałam nawet szyld ze słowem szmatrix. Skąd taka radosna twórczość? Pozwala nam ukryć pewne zażenowanie. Słowa obce czasem też maskują treści, o które być może nie chcielibyśmy być posądzeni. Dobrym przykładem są spolszczone formy związane z mową nienawiści: hejtować, hejt, hejter. Hejt odnotowany w internetowym Słowniku Języka Polskiego PWN to ‘obraźliwy lub agresywny komentarz zamieszczony w internecie’ (sjp.pwn.pl). Jeśli ktoś miałby wątpliwości, czy słowo to jest w polszczyźnie potrzebne, czy odzwierciedla skalę zjawiska, może przejrzeć wskazany słownik, który podaje utworzone już na gruncie polskim formy należące do tej rodziny wyrazów: czasownik hejtować, rzeczowniki hejter i hejterka, przymiotnik hejterski. Angielski wyraz hate oznacza wprawdzie nienawiść, ale hejtowanie jest pojęciem szerszym, będąc sposobem na wyrażenie całej gamy negatywnych odczuć: pogardy, niechęci, krytyki, dezaprobaty, wrogości. Najbliższymi polskimi odpowiednikami są zniewaga i obelga. Prof. Jerzy Bralczyk w wywiadzie udzielonym „Gazecie Metro-Wrocław” tłumaczy, dlaczego tak ochoczo przyswoiliśmy ten anglicyzm: „To słowo krótkie, więc wygodne. Ale co ważniejsze, łatwiej hejtować niż nienawidzić. Trudno przecież przyznać się do nienawiści, która jest poważnym i negatywnym uczuciem”.
Z zapożyczeń rozgrzeszył nas wieszcz Norwid. Czy skrótowce też nie podlegają krytyce?
– Skrótowce są bardzo potrzebne, szczególnie ludziom nauki, usprawniają bowiem komunikację między specjalistami. Wiele skrótowców ułatwia też nasze życie codzienne. Wszyscy wiemy, co to jest ZUS, PKO, NASA, PIT, i nie oczekujemy rozwinięcia poszczególnych członów. Zasadę tworzenia skrótowców z pierwszych liter jakiegoś wyrażenia stosują coraz częściej „rozmówcy” internetowi. Mnożą się nowe skróty, np. BTW, czyli rozwinięcie angielskiego zwrotu by the way ‘przy okazji’, czy IMHO – in my honest opinion ‘według mnie’, są one jednak czytelne tylko dla wąskiego grona odbiorców. Młodzieżowe kc zastępujące kocham cię czy zw – zaraz wracam nie zachwycają. SMS o treści bd w domu wieczorem bez znajomości kontekstu jest niezrozumiały, ponieważ w komunikacji młodzieżowej skrót bd może oznaczać różne formy czasownika być: będę, będziesz, będzie, będziemy, będziecie, będą, a może nawet i rozkaźnik: bądź. W pospiesznej wymianie zdań SMS-em czy za pomocą komunikatora często brakuje znaków interpunkcyjnych, co dodatkowo utrudnia odczytanie sensu tekstu i intencji nadawcy: to twierdzenie czy pytanie? W takiej sytuacji skróty zamiast ułatwiać, utrudniają porozumienie, choć zapewne skracają czas, który trzeba poświęcić na pisanie.
Dedykacje w książkach są cennymi pamiątkami, ale już szpadel dedykowany do kopania wywołuje dreszcze.
– To efekt używania tłumaczenia formy dedicated to ‘przeznaczony do’, także zapożyczonej z angielszczyzny. Niestety „dreszcze” są z winy naszych przodków. Kiedy w XVI wieku wprowadzaliśmy do polszczyzny łacińskie słowa, przejmowaliśmy je często tylko w jednym znaczeniu. Dedykować ograniczyliśmy jedynie do ‘poświęcić komuś utwór literacki, muzyczny lub dzieło sztuki’, a pominęliśmy wiele innych znaczeń, które w łacinie istniały. Angielszczyzna przejęła to słowo w wielu znaczeniach, m.in. z sensem ‘przeznaczony do czegoś’, skąd biorą początek nazwy znane informatykom: komputer dedykowany, serwer dedykowany i inne. Anglicy wypracowali też własne znaczenia, jak np. dedicated ‘oddany czemuś’ – po angielsku dedicated musician, a po polsku zapalony muzyk, na szczęście jeszcze nie dedykowany... We współczesnej polszczyźnie natykamy się na wiele zaskakujących użyć: buty korespondują z torebką, piosenkarz kolaboruje z innym muzykiem…
Kolaboruje, czyli zdradza swój zespół?
– Tak rozumuje Polak. Kolaborować pochodzi od łac. colaborare składającego się z przedrostka co- ‘razem, wspólnie’ i czasownika laborare ‘pracować’, co daje w sumie sens ‘współpracować’. W takim znaczeniu znajdujemy ten czasownik w słownikach od końca XIX wieku. Wyraz zapewne zniknąłby z polszczyzny, zastąpiony przez polecaną formę współpracować, gdyby nie II wojna światowa, gdyż obce słowo okazało się potrzebne do nazwania haniebnej współpracy z okupantem. Pokolenie, które wojnę, PRL czy stan wojenny zna tylko z podręczników do historii, powróciło do kolaboracji – już nie łacińskiej, lecz zapożyczonej z angielskiego, jak w tytułach z portali internetowych: Muzyk X kolaboruje z zespołem Y, IKEA kolaboruje z Off-White. Tego typu zmiany polepszające znaczenie wyrazów nazywa się w językoznawstwie melioracją.
Nie radzimy sobie z żeńskimi odpowiednikami zawodów, które kiedyś były zarezerwowane wyłącznie dla mężczyzn. Nie wszyscy akceptują słowa, takie jak pilotka, profesorka, doktorka, premiera, ministra. Czy będziemy szukać nowego nazewnictwa?
– W Słowniku staropolskim gromadzącym słownictwo do 1500 roku odnotowano formy mistrzewna oraz mistrzyni o znaczeniu ‘nauczycielka’ pochodzące od słowa mistrz. Mistrzewna nie przetrwała do naszych czasów, a słowo mistrzyni zarezerwowane jest obecnie dla innych dziedzin, m.in. sportu, rzemiosła. Od rzeczownika mąż ‘mężczyzna’ w dobie staropolskiej utworzono formę mężyca ‘kobieta’. Dziś za pomocą przyrostka -ica/-yca tworzy się m.in. nazwy samic, jak np. słonica, wilczyca, gołębica; inne tego typu formy żeńskie nie budzą pozytywnych skojarzeń, jak wampirzyca, topielica, a tym bardziej aktorzyca, która jest formą deprecjonującą, oceniającą negatywnie. Z tego powodu w poczet nowych nazw żeńskich nie zostaną raczej zaliczone takie, jak rektorzyca czy dziekanica, co najwyżej rektorka i dziekanka, jeśli zapomnimy o ich potocznym wydźwięku. Powoli zwiększa się liczba nazw żeńskich w polszczyźnie, a akceptacja społeczna zależy od stopnia przyzwyczajenia do nich. Nowe formy nazw zawodów uprawianych przez kobiety i funkcji przez nie sprawowanych przestaną kiedyś dziwić czy śmieszyć, jeśli będą często używane. Nauczymy się odróżniać kobietę zasiadającą za sterami samolotu od nakrycia głowy, tak jak wiemy już obecnie, że kobieta prowadząca wycieczki, opiekująca się turystami (pilotka) to nie czapka zapinana pod brodą. Z czasem być może złagodzeniu ulegnie odbiór form żeńskich tworzonych przez dodanie przyrostka -ka kojarzonych z językiem potocznym i słowo profesorka w odniesieniu do kobiety z tytułem naukowym nie będzie uznawane za umniejszające profesjonalizm. Język ewoluuje, bo zmienia się społeczeństwo, które go używa.
Formy: pani profesor, pani doktor, pani premier są bezpieczne i nie śmieszą.
– Luka w nazewnictwie jednak jest i zapewne społeczeństwo spróbuje ją wypełnić. Wydaje mi się, że premierka, ministerka będą używane i akceptowane, choć proces ten może trwać długo. Formy, o których mowa, gromadzi na 650 stronach wydany w 2015 roku Słownik nazw żeńskich polszczyzny pod redakcją Agnieszki Małochy- -Krupy (Wrocław 2015).
„Polszczyzna jest zobowiązaniem, a dla niektórych pasją” – słowa Czesława Miłosza z wiersza pt. Dziewięćdziesięcioletni poeta podpisuje swoje książki (2002) stały się mottem Instytutu Języka Polskiego im. Ireny Bajerowej. Pasję pozostawmy naukowcom, ale zobowiązanie dotyczy każdego z nas.
– Spotkałam bardzo wiele osób – właśnie niepolonistów, niespecjalistów – które bardzo dbają o polszczyznę. Są to m.in. ludzie, którzy kierują pytania do poradni językowych, nie przechodzą bezkrytycznie wobec problemów, pragną poszerzać wiedzę i rozwiewać wątpliwości. Tak rozumiane zainteresowanie polszczyzną, pielęgnowanie ojczystego języka łączy zobowiązanie z pasją. Nasza walka o język ma długą historię, której początkiem były zabory. Może nadal tkwi w nas pamięć o czasach, kiedy próbowano odebrać nam polską mowę, dlatego boimy się nowości, obcych form, ostro krytykujemy niepoprawności. Takie reakcje wyraźnie widać nawet w dyskusjach internetowych: błędna forma w argumentowaniu natychmiast dyskredytuje rozmówcę.
Czy polszczyzna się obroni?
– Jestem przekonana, że nasz język przetrwa. Choć angielski przenika niemal wszystkie dziedziny życia, to przecież polska mowa żyje w rodzinnych domach, w potocznej komunikacji – po polsku mówimy o miłości, w języku ojczystym wychowujemy dzieci i wciąż kultywujemy rodzime tradycje mocno osadzone w polszczyźnie. Wiele zapożyczeń szybko zmienia pisownię na spolszczoną, przyjmuje też polską odmianę, wkraczając do języka o tak silnej fleksji. Warto może pomyśleć nieco żartobliwie, że skoro polskiemu budzikowi udało się przegonić odłaciński ekscytarz, to nasz język poradzi sobie także w tych trudnych czasach.
Dziękuję za rozmowę.