Głównym celem Kongresu było stworzenie platformy wymiany poglądów, pomysłów i idei dla szerokiego grona osób zainteresowanych procesami edukacyjnymi – nauczycieli, psychologów i pedagogów, a także dyrektorów oraz wicedyrektorów szkół wszystkich szczebli. Tegoroczna edycja przebiegała pod hasłem „Szkoła mistrzów”.
Tematem przewodnim kongresu uczyniono relację kluczową dla kształcenia na wszystkich poziomach edukacji: relację mistrz – uczeń. Jej znaczenia nie zmienia ani fakt, że – jak zauważyła dr Magdalena Ślawska, dyrektor Centrum Kształcenia Ustawicznego UŚ – coraz częściej także uczniowie stają się „małymi mistrzami”, ani też to, że wiedza jest dzisiaj właściwie wszechobecna, a dostęp do niej – właściwie nieograniczony.
– To jednak nie wystarcza, w dalszym ciągu potrzebujemy kogoś, kto po pierwsze sprawdzi, czy ta wiedza jest wiarygodna, a po drugie będzie wiedział, jak ją przekazać. Do tego potrzeba człowieka obdarzonego talentami pedagogicznymi, czyli nauczyciela. To jest coś, co mnie krzepi i sprawia, że zostaję przy tym zawodzie: bez względu na reformę i program kształcenia kluczowy jest nauczyciel – mówił podczas poprzedzającego wydarzenie briefingu prasowego prof. Ryszard Koziołek, prorektor ds. kształcenia i studentów.
Mistrzów da się kształcić – taką tezę poddał pod wątpliwość prof. Koziołek podczas inauguracji Kongresu. Można oczywiście osiągnąć mistrzostwo w danej dyscyplinie, które będzie doskonałym opanowaniem wiedzy i teorii, ale niekoniecznie równa się to osiągnięciu statusu mistrza. Prof. Koziołek przytoczył fragment utworu niemieckiego prozaika Winfrieda Sebalda Wyjechali: powieść, na podstawie którego wskazał na cechy prawdziwego mistrza nauczyciela: to refleks, odwaga oraz myślenie o człowieku, a nie tylko o tym, czego chce się go nauczyć. Zdaniem prorektora ds. kształcenia i studentów zarówno mówienie o potrzebie zindywidualizowanej relacji między edukującym a edukowanym, jak i narzekanie na masowość kształcenia oraz jego weryfikację w postaci egzaminów, które coraz wyraźniej przesuwają kształcenie w stronę kursów przygotowawczych, coraz mocniej uwidaczniają rolę nauczyciela, który jest niezastępowalny.
– Szkoła wciąż nie stała się aplikacją na smartfona, a technicznie mogłaby. Jednak z jakimś „dziwnym” uporem trwamy w przekonaniu, że my – nauczyciele, żywi ludzie – musimy się znaleźć między wiedzą a uczniem – przekonywał prof. Koziołek. Nauczyciel wciela w życie wiedzę, nadaje jej niejako swoją twarz, to on podpowiada, co jest prawdziwe i prawdopodobne w ogromie rozproszonej, „bezpańskiej” wiedzy, jest jej gwarantem. Taki nauczyciel wciąż jest uczniowi niezbędny, bez względu na reformę i podstawę programową. – Zły nauczyciel nie wyciągnie z dobrego programu zbyt wiele, a dobry nauczyciel poradzi sobie z najgorszym – mówił prof. Koziołek.
Spore ożywienie wśród audytorium wzbudziła wypowiedź prorektora na temat społecznego prestiżu zawodu nauczyciela, który jego zdaniem stale rośnie.
– Widzę, że mają państwo wątpliwości, ale ja z uporem twierdzę, że już jest jednym z najbardziej prestiżowych zawodów, a będzie jeszcze bardziej poważany i zyska zaufanie społeczne – przekonywał prof. Koziołek. Stanie się tak, ponieważ nauczyciel to jedyny zawód, który kontaktuje się ze społeczeństwem w całym jego zróżnicowaniu. Wszystkie inne grupy zawodowe pracują z wyselekcjonowanymi w jakiś sposób innymi zbiorowościami. – Dlatego nauczyciel to najlepszy zawód świata – podsumował prof. Koziołek.
Na koniec części otwierającej Kongres Oświaty Katowice 2016 dr Marek Kaczmarzyk, kierownik Pracowni Dydaktyki Biologii oraz zastępca dyrektora CKU ds. Uniwersyteckiego Towarzystwa Naukowego, wystąpił z wykładem „Mózgi, kamienie i klawiatura, czyli o zmianie w szkole mistrzów”. Dr Kaczmarzyk zaproponował odmienne spojrzenie na buntowniczą naturę nastolatków wynikającą z uwarunkowań biologicznych i ewolucyjnej przeszłości gatunku Homo sapiens.
– Ona nie tyle nas ogranicza, ile wyznacza pewne ramy działania. Niektóre relacje możemy kształtować i mieć nad nimi kontrolę, inne trzeba przyjąć z dobrodziejstwem inwentarza – zaznaczył wykładowca.
Jako gatunek jesteśmy niezwykłym eksperymentem przyrody. Jeśli porównamy się z innymi, nawet najbliższej spokrewnionymi gatunkami zwierzęcymi, to wypadamy bardzo blado: słaba wydolność, przeciętne zmysły wzroku, słuchu i węchu, gdyby nie ubrania, moglibyśmy zasiedlać jedynie bardzo wąski pasek strefy międzyzwrotnikowej…
– Gdyby zwierzęta mogły się dziwić, pozostawałyby wobec nas w permanentnym zdumieniu, że coś tak słabo przystosowanego biologicznie mogło osiągnąć taką pozycję – stwierdził dr Kaczmarzyk.
Nasza wyjątkowość wiąże się przede wszystkim z wielkością mózgu – w ciągu ostatnich 2,5 mln lat linia prowadząca do naszego gatunku powiększyła jego rozmiar trzykrotnie i jest to rekord świata w skali wszystkich organizmów biologicznych w konkurencji skomplikowania mózgu. Najważniejszy organ rozrastał się na przestrzeni milionów lat, ponieważ na bazie kolejnych doświadczeń środowiskowych tworzył kolejne połączenia neuronalne. Po co ludziom tak duże mózgi?
– Zasada jest prosta: im bardziej złożona i rozbudowana sieć połączeń neuronalnych, tym więcej zawiera gotowych rozwiązań środowiskowych i tym większa jest plastyczność działania przedstawiciela danego gatunku. Przypomina to tworzenie biblioteki „gotowych rozwiązań”.
Takie przystosowanie zawiera w sobie jednak pewną pułapkę. Nie istnieje bowiem taka sieć, taka biblioteka, która pomieściłaby rozwiązania wszystkich wyzwań środowiskowych, na jakie może napotkać organizm. Jeśli gatunek postawi wyłącznie na tworzenie nowych połączeń i rozbudowywanie sieci w nieskończoność, wchodzi na ścieżkę ewolucyjną prowadzącą donikąd. Nasi praprzodkowie uniknęli fatalnego losu, ponieważ w pewnym momencie, prawdopodobnie około miliona lat temu, presja selekcyjna zaczęła zmierzać w innym kierunku – w kierunku szybkości przetwarzania danych środowiskowych „tu i teraz”, bez odwoływania się do tego, co zostało wcześniej zapisane w strukturze neuronalnej. Zagrożeniu wymknęliśmy się i tak nieco za późno, bo ludzki mózg stał się już zbyt duży, aby mogło się obyć bez problemów przy porodzie.
– To oczywiście nie miałoby znaczenia, gdybyśmy nie byli ssakami. Jednak wobec naszej żyworodności każde narodziny potomka z pełni ukształtowanym mózgiem oznaczałyby śmierć matki – mówił dr Kaczmarzyk. Jedyną szansą na ucieczkę przed takim dramatycznym równaniem okazały się… przedwczesne narodziny. W istocie, abyśmy przychodzili na świat z pełni rozwiniętym mózgiem, musielibyśmy przebywać w środowisku wód płodowych o 10 miesięcy dłużej! Przez pierwsze cztery lata życia człowieka mózg pozostaje właściwie w okresie embrionalnym, w trakcie którego jest on wystawiany na przeróżne czynniki zewnętrzne.
Początkowe opóźnienie oznacza też opóźnienie na dalszych etapach rozwoju, dlatego ludzki mózg dojrzewa aż do 20. roku życia. Najbardziej złożonymi mózgami dysponują dzieci cztero-, pięcioletnie, potem następuje pozbywanie się nadmiaru połączeń. Dzieje się tak również ze względów energetycznych: funkcjonowanie u dorosłych mózgu tak złożonego, jak u dzieci, wiązałoby się z koniecznością przyswajania znacznie większej energii. Owa „wycinka” dotyczy nawet 80 proc. połączeń. Przy takiej skali zmian mózgi nastolatków nie są – bo nie mogą być – funkcjonalnie stabilne. Z ich perspektywy nieufanie sprawdzonym rozwiązaniom, wzorcom zaobserwowanym u osób dorosłych, jest sensowniejsze, ponieważ ich ugruntowanie w strukturze wiązałoby się z ryzykiem ich utraty.
– Gdzie kulturowo bylibyśmy, gdyby młodzież zachowywała się zawsze tak, jak chce tego starsze pokolenie? – zapytał dr Kaczmarzyk i odpowiedział, wskazując na zdjęcie szympansa: – Bylibyśmy na drzewie razem z nimi. Młode szympansy naśladują wzorce starszych, jest przekaz pozagenetyczny, ale niewiele nowego się nie pojawia.
Problem polega na tym, jak na poziomie społecznym nastolatka „oswoić”, jak nie przytępić w nim skłonności do poszukiwania nowych rozwiązań. Na 100 jego pomysłów, wyliczał wykładowca, 97 jest gorszych niż propozycje dorosłych, kolejne 2 to – owszem – rozwiązania nowe, ale funkcjonalnie podobne, 1 natomiast jest pomysłem lepszym. Być może, choć szansa na to jest minimalna, ta jedna koncepcja uratuje kiedyś świat – mówiąc górnolotnie i trochę po amerykańsku.
– I to jest powód, dla którego nie mamy prawa do pacyfikacji. Statystycznie nie ryzykujemy wiele, ale już stworzenie systemu pacyfikującego wszystkich bez wyjątku mogłoby się przełożyć na pewność porażki w przyszłości. Jak pisał Francoiş Jacob w książce Gra możliwości, tylko różnorodność jest sposobem chronienia tego, co prawdopodobne – ostrzega dr Kaczmarzyk.
Rządy niedoświadczonych, młodych ludzi oznaczałyby anarchię, ale bez ich innowacyjności ludzkość skazana byłaby na stagnację. Jedynym wyjściem jest więc kompromis i kooperacja.
– Żadne miejsce, w którym dorośli stykają się z młodymi, nie będzie ciche, spokojne, przewidywalne. Tam zawsze będzie przebiegać strefa napięć. Tak jak w kondensatorze, gdzie dzięki różnicy ładunków uzyskujemy siłę. Ta trudna „inwestycja” opłaca się jednak człowiekowi od 250 tys. lat – podsumował dr Kaczmarzyk.