Zapraszam do schronu

 

Działo się to tak dawno temu, że słów takich jak: empatia czy asertywność używali wtedy jedynie Roman Ingarden i Leszek Kołakowski. W tej to zamierzchłej epoce, pogrążonej gdzieś w pomroce dziejów, szedłem na spacer z dziadkiem, jako że dziecięciem byłem wówczas wielce nieletnim. Podczas takiego to spaceru wpadła na nas zażywna jejmość objuczona tobołami i bez zbytnich kurtuazyjnych wstępów zapytała, czy zgromadziliśmy już odpowiednie zapasy cukru, mąki i soli. Widząc zdziwienie dziadka, nie kryła ubolewania nad naszą naiwnością i szybko wyjaśniła: - Wojna będzie! W radiu mówili. O ile pamiętam, dziadek zachował spokój i lekceważąco zrezygnował z zapewnienia rodzinie wojennej aprowizacji. To nieuleganie panice jest u nas rodzinne. Kiedy wiele lat później koledzy proponowali mi nabycie skrzynki wódki – bo podobno miała być na kartki – też z pogardliwą wyższością odmówiłem…, czego później przez długi czas nie mogłem sobie darować.
Straszenie wojną było w czasach PRL ulubioną zabawą w „szeptankę” czyli szeptaną propagandę. Kibicom znana jest historia transmisji pierwszego, bodaj, oficjalnego meczu jaki Polacy rozegrali z ówczesną NRD. Kiedy sprawozdawca (Witold Dobrowolski?) krzyknął: - Rany boskie! Niemcy atakują!, to okrzykiem tym spacyfikował parę wsi znad naszej zachodniej granicy. Chłopi ładowali na furmanki: pierzyny, garnki, święte obrazy i gnali na wschód. W tym samym czasie w Warszawie, nieodpowiedzialne elementy bikiniarskie podśpiewywały pod nosem: - „Trumann, Trumann spuść ta bania, bo jest nie do wytrzymania”. Co rzecz jasna było godną pożałowania pochwałą amerykańskiego militaryzmu.
Wojną już teraz nikogo się nie straszy. Ludzie w wieku aż nadto dojrzałym, zobojętnieli na skutek ciągłego nękania ich w młodości przez kinematografię scenami batalistycznymi i epopejami od Lenino do Berlina. Smarkacze zaś codziennie przeżywają przed komputerami: inwazje, ofensywy, szturmy, bombardowania i trudno ich przestraszyć skoro w zapasie mają zawsze po cztery życia. Nic więc dziwnego, że z łezką w oku przeczytałem internetową wiadomość o odradzającej się gdzieś w wielkim świecie idei bezpiecznego bunkra na specjalną okazję. Mój Boże, toż to niesławnej pamięci sekretarz Zdzisław Grudzień rozdzielał kiedyś (pewnie z powodu chwilowego braku talonów na „maluchy”) wejściówki do takiego atomowego schronu. Grudzień niczym I sekretarz Noe też na swej arce chciał – oprócz wiernego mu partyjnego aktywu – zachować po jednym egzemplarzu: pisarza, muzyka, filmowca, uczonego, dziennikarza, kombatanta, przodownika. Była to wielce krótkowzroczna polityka przetrwania. Istniało bowiem ryzyko połączenia się w pary osobników różnej proweniencji, czego efektem mogłaby by być jakaś groźna śląsko-zagłębiowska hybryda.
Za bilet wstępu do bunkra amerykańskiej firmy Vivos Group trzeba zapłacić 50 tys. dolarów (dzieci za pół ceny, zwierzęta za darmo). I radzę się pośpieszyć, bo liczba miejsc ograniczona dla jedynie 4 tys. szczęśliwców, którzy po 21 grudnia 2012 roku – na kiedy to planowany jest koniec świata – będą mogli dzień później pooglądać sobie to, co zostało z naszej planety. Aktualnie – jak podejrzewam – nie posiadam nawet 50 tys. włosów na głowie, co skazuje mnie tym samym na oglądanie Armagedonu z miejsca tuż przy scenie. Nie to jednak zaprząta moją uwagę. Jedyny problem to ten: czy tym razem nie kupić na wszelki wypadek tej cholernej skrzynki wódki.