Właśnie wracam z kolejnego posiedzenia gremium, które radziło nad brakiem środków na badania. Choć zapowiadano to od dawna, nikt przecież nie wierzył, że aż tak poważne cięcia nastąpią w dotacjach na badania statutowe i własne. A jednak nastąpiły. I to mimo zapowiedzi, że rząd wyda w tym roku o miliard więcej na szkolnictwo wyższe. Ten miliard zresztą pani minister ofiarowała premierowi, gdy ten zwrócił się do szefów resortów, by spróbowali poratować kraj przed kryzysem. Więc w końcu nie wiadomo, czy mieliśmy dostać miliard, czy też oddać go. Jak to ujmuje stara anegdota, byliśmy zamieszani w sprawę miliarda. W dodatku na problemy finansowe ministerstwa nałożyły się: słaba pozycja złotówki względem walut krajów zachodnich i ogólnie niski poziom świadczeń na naukę.
Cieszymy się wszyscy z projektów międzynarodowych, które udało nam się w uniwersytecie pozyskać. Warto jednak sobie zdać sprawę z tego, że są to przeważnie projekty edukacyjne i w zasadzie nie poprawiają naszej sytuacji jako wspólnoty uczonych. Co najwyżej dają niektórym uczonym dodatkowe zarobki, ale nie poprawiają istotnie ich statusu naukowego. W dodatku nie wiem, czy Państwo zwrócili uwagę, że filozofia tych programów jest zawsze taka, iż promowane są nowe kierunki nauczania, choćby nawet wymyślanie czegoś nowego nie miało sensu. Potem dziwimy się, że wśród licznych kierunków studiów tyle jest zwykłego paplania i tak mało konkretów. Oczywiście, częściowo odpowiedzialne za to jest zwiększenie ,,wskaźnika scholaryzacji”, czyli podniesienie na niespotykany wcześniej poziom liczby studentów, a co za tym (albo raczej przed tym) idzie, liczby licealistów. Tak dużo studiujących musi wpłynąć na poziom nauczania. I wpływa – negatywnie. Duża liczba szkół prywatnych pochłania część tego wzrostu, ale nawet one nie są w stanie ,,przerobić” wszystkich. Część nieszczęśników trafia do szkół publicznych, takich jak nasz uniwersytet. Tutaj kadra na nich narzeka, ale oni nie tracą ducha i z ufnością patrzą w przyszłość. I jakoś sobie radzą: najpierw na studiach licencjackich, a potem – jeśli w ogóle jest jeszcze jakieś potem – na studiach uzupełniających. Właśnie, to jeszcze jeden przyczynek do stanu niezadowolenia; rozbicie studiów na dwa stopnie oprócz przysporzenia dodatkowej roboty nie wydaje się bardzo celowe ani udane w naszych warunkach. Być może to się sprawdza w Ameryce, ale tu, nad Wisłą, niewiele z tego wychodzi. Po prostu trudno nauczyć zawodu w trzy lata, a wszelkie próby ominięcia tego wymagania kończą się katastrofą: PAKA już ostrzy sobie zęby na nasze wpadki.
I tak sobie radzimy ,,jakoś”. Tymczasem stajemy się coraz bardziej uniwersytetem dydaktycznym. Latem ubiegłego roku odwiedziła nas pani minister, która zapowiadała powstanie tzw. uczelni flagowych. Wywołało to wiele nieprzychylnych komentarzy, więc ministerstwo pozornie wycofało się z pomysłu. Ale tylko pozornie. Niemal codziennie dowiadujemy się o faktycznym zaangażowaniu państwa w finansowanie UJ czy UW. To są te flagowce ,,de facto”.