Wykład wygłoszony przez prof. zw. dr. hab. Tadeusza Sławka 29 września 2007 roku podczas inauguracji roku akademickiego 2007/2008
Jednym ze sposobów myślenia o uniwersytecie, do którego często się uciekamy, jest rozważanie jego historycznej roli w konstytuowaniu się kultury europejskiej. Nie bez powodu mówi się o uniwersytetach jako o istotnym fundamencie Europy, a zamierzchłość tradycji uniwersyteckiej ma świadczyć o dostojeństwie i randze danej kultury. Owe stare szkoły, istniejące od wielu stuleci mają, jako instytucja kultywująca i transmitująca podstawowe wartości, być gwarantem tego, że przyszłość nawiąże do przeszłości, nie zaskoczy nas nagle swoim niezrozumiałym charakterem.
Prof. zw. dr. hab. Tadeusz Sławek |
A jednak trzeba powiedzieć, że dzisiaj, po doświadczeniach dwóch światowych wojen, szczególnie dzisiaj, gdy żyjemy w świecie otwartym dla wszelkich podróży, w świecie wolnym, a przecież spętanym strachem przed terrorystycznym zamachem, w świecie ponad wszelką wątpliwość wolnym, lecz w którym każdy nasz ruch jest obserwowany przez wojskowego satelitę, w świecie bez wątpienia wolnym, lecz w którym jeszcze nigdy tak bardzo wzajemnie się nie kontrolowano, nagrywano, podsłuchiwano, dzisiaj widzimy bardzo ostro, iż nie wystarczą jedynie wiedza i fachowe umiejętności, aby uczynić świat życzliwszym miejscem nie tylko dla człowieka, ale dla wszystkich istot na nim żyjących. Z jednej strony wciąż jesteśmy częścią oświeceniowego projektu zakładającego nieustanne doskonalenie wiedzy jako warunku czynienia świata życzliwym; z drugiej - widzimy wyraźnie, że zadanie to wymaga czegoś, co wykracza poza ów projekt, a może nawet wręcz go "warunkuje". Uniwersytetowi potrzebny jest więc pewien radykalizm po to, aby służąc wiedzy, celebrując ją i doskonaląc nie uległ całkowicie jej władzy, aby nie dopuścił do tego, by tylko wiedza stała się jedynym "warunkiem" jego istnienia.
Oto dlaczego Jacques Derrida swój świetny tekst poświęcony uniwersytetowi zatytułował "Uniwersytet bez warunku", L’universitè sans condition. Potrzebne jest "coś więcej", owo "coś", o które coraz trudniej, a które wielki Duńczyk Sǿren Kierkegaard nazywał po prostu "poznaniem samego siebie". W połowie XIX wieku pisał: "Czymże jest edukacja? Myślę, że to droga, którą przechodzi pojedynczy człowiek, aby poznać samego siebie; a kto tej drogi nie dopełni, mało wyciągnie korzyści z faktu, że się urodził w najbardziej oświeconej epoce"1. Ze zdania tego wynikają dwie konsekwencje: po pierwsze, wiedza zasługuje na miano edukacji tylko wtedy, jeśli dokonuje się na drodze do poznawania samego siebie, po drugie owa "droga", o której mówi filozof, nie jest jedynie figurą retoryczną - poznawanie świata i siebie ma charakter dynamiczny i przeciwstawia się wszelkiej mitologii domowości i swojskości. Uniwersytet służy edukacji, gdy ucząc się, uczę się siebie, paradoksalnie burząc nieustannie wszystkie przejściowe domostwa, które jeszcze wczoraj wydawały mi się tak trwałe i pewne. Wiedza jest tym, co nieprzerwanie odnawia różnicę między mną a światem oraz między mną a mną samym. Tym samym uniwersytet jest miejscem czerpiącym swoją energię z odkrycia tego, czego się nie wie, a nie z tego, co się wie. Strzeżmy się zatem tych, którzy mówią "wiem" oraz tych, którzy twierdzą z tak głębokim przekonaniem, że posiedli jedyną prawdę, którzy bezpodstawnie karykaturyzują bogactwo i złożoność świata dzieląc go na miejsce, w którym stoją oni i tam, gdzie stoi "ci inni". To jedna nić przewodnia tego wykładu.
Drugą czerpię z pism Hanny Arendt. Jeśli różnica, wciąż odnawiający się dystans jest tym, co uruchamia machinę poznawania, a nawet więcej - istotę i żywioł życia, jeśli wciąż na uniwersytecie uczymy siebie i innych mówić - "nie, to nie to", "jeszcze nie to rozwiązanie", "ani to, ani to" - w tym kryje się istota naszej pracy, która znajduje się w przestrzeni "między" - "między" jednym pytaniem a drugim (a nie w żadnej z odpowiedzi, które z biegiem czasu widzimy jak stają się kolejnymi wersjami pytania), "między" jednostką a społeczeństwem, "między" człowiekiem a światem. Gdy ktoś zapyta nas więc, co jest przestrzenią uniwersytetu, odpowiemy najkrócej - "między". Idąc śladem wytyczonym przez myśl Arendt oznacza to dwie rzeczy: najpierw redefinicję humanizmu, który teraz nie sugeruje już uprzywilejowania człowieka, lecz każe nam wziąć odpowiedzialność za świat nie tylko ludzki, a potem przekonanie, że skoro już nie tylko "ja" ale i "my" i nie tylko "człowiek" lecz "świat", przeto refleksja "polityczna" jest nieodzowna dla myślenia o uniwersytecie. To, że "między" jest przestrzenią uniwersytetu oznacza, że troszczy się on o świat i tak rozumie swoją "polityczną" misję. Arendt mówi wyraźnie "...w centrum polityki leży troska o ten świat, a nie o człowieka - troska o świat, jakkolwiek ukonstytuowany, bez którego ludzie zainteresowani i zatroskani polityką nie uważaliby, że warto jest żyć"2. Jeżeli, jak twierdzi Arendt, "Polityka powstaje między ludźmi, a zatem poza człowiekiem...Polityka wyłania się w tym, co zachodzi między ludźmi"3, zatem troska o świat, która charakteryzuje myślenie człowieka uniwersytetu oznacza nic innego, jak praktykowanie cnoty republikańskiej, która według Arendt jest "radością, że nie jesteśmy sami na świecie"4 i to, co "moje", czy "nasze" nie może rościć sobie prawa do żadnego uprzywilejowanego miejsca. "Między" uniwersytetu to namysł nad miejscem człowieka, ale jednocześnie radość z bycia wspólnego, co oznacza, że żadne miejsce nie jest wyłącznie "moje", bowiem miejsce wydarza się naprawdę jedynie "między". Jak napisze Arendt: "... mówiąca i działająca istota, istniejąca w liczbie pojedynczej, jest chyba czymś, czego nie można sobie wyobrazić"5. Przyjmujemy, że uniwersytet służy światu nie przez jedność, lecz przez wielość, przejawiającą się tak w mnogości dyscyplin naukowych, jak i poglądów na rzeczywistość reprezentowanych przez poszczególne osoby związane z uniwersytetem. Uniwersytet na mocy tej zasady służy narodowi i państwu o tyle, o ile nie podporządkowuje się wyłącznie ich interesom, o ile horyzont uniwersytetu nie zacieśnia się do horyzontu państwa i narodu. Nie da się zdefiniować uniwersytetu wyłącznie w takich ujednolicających kategoriach i dlatego pomysł powołania nowego uniwersytetu opartego na jednolitej światopoglądowej, jedynej "zdrowej" formule, dodajmy, zgłoszony parę miesięcy temu przez prominentnego polityka, musi budzić tyleż rozbawienie, co przestrach. Uniwersytet zrodzony jest przez wspólnotę, ale oddaje jej przysługę tylko wtedy, jeśli umożliwia jej spojrzenie na siebie niejako z zewnątrz, spoza czterech ścian "domu". Uniwersytet rodzi się w polis, ale aby zasłużyć i obronić swego ducha musi być kosmo-polis; uniwersytet kieruje się przeciwko "domowości" i "swojskości" nie dlatego, że nie szanuje tych pojęć, lecz przeciwnie - ponieważ szanuje je tak bardzo, że dąży do odtworzenia ich powagi zniszczonej przez beztroskie ich użycie w dyskursie polityki.
Quid est in territorio est de territorio, zasada, którą Jacques Derrida nazywa ostatnim śladem wielkiej kultury średniowiecza we współczesnym świecie6. Tekst filozofa, którego nasz Uniwersytet obdarzył w 1999 roku godnością doktora honoris causa, odnosi się do świata polityki i prawa międzynarodowego, bowiem chodzi w nim o próbę obrony tych, którzy daremnie dobijają się u wrót świata zwanego "rozwiniętym" o prawo azylu, zamieszkania i pracy. Derrida bowiem słusznie wywodzi za Hanną Arendt, że to nasz stosunek do Heimatlosen, do apatrydów, wypędzonych, emigrantów i personnes déplacées będzie miarą prawdziwego rozwoju zachodniego świata. Jeżeli przyjmujemy wyżej wspomnianą zasadę za jedną z reguł uniwersytetu, czynimy to z dwóch powodów pozbawionych charakteru politycznego. Po pierwsze, opisuje ona to, co chcielibyśmy nazwać gościnnością uniwersytetu, który odrzuca postawę oblężonej twierdzy. Po drugie, zasada ta oznacza także, że każdy, kto stanowi część uniwersytetu, jako student, profesor, czy pracownik administracji podlega jego prawu, które chciałbym w największym skrócie określić jedynie jako prawo przyzwoitego i odpowiedzialnego zachowania, dzięki któremu moje postępowanie w maksymalnie możliwym stopniu wolne jest nie tylko od zewnętrznych nacisków, ale również od takich wewnętrznych motywacji, jak nadmierna ambicja, dążenie do własnych celów za każdą cenę etc. "Kto w uniwersytecie, ten z uniwersytetu": to zobowiązanie do niestosowania wobec siebie i innych taryfy ulgowej, to przeciwieństwo zasady najmniejszej linii oporu.
Mówi się wiele o profesjonalizacji życia, o tym, że świat potrzebuje i ceni profesjonalistów, czasami nawet dodajemy "prawdziwych" profesjonalistów, jakby podejrzewając, że ów profesjonalizm podlega prawu, na mocy którego podróbki i imitacje wypierają z rynku oryginalny produkt. Mając na uwadze owo podejrzenie zadajmy sobie pytanie o to, czym jest profesjonalizm i w jakiej mierze uniwersytet należy do sfery profesjonalizmu. Nie można tego uczynić, nie wiążąc kwestii profesjonalizmu z pytaniem o to, kim jest "profesor". Jacques Derrida wskazuje na łacińską etymologię, która przenosi pojęcie "profesja" daleko poza te granice, które dzisiaj mu przypisujemy. Dla nas "profesja", to zawód, który wykonujemy dobrze, czyli jako "profesjonaliści", wtedy, gdy znamy na wylot swój fach, jego tajniki i sekrety. Tymczasem słuchając łacińskiego profiteor, professus sum usłyszymy jeszcze coś innego: bycie "profesjonalistą" to otwarcie coś deklarować, za czymś się publicznie i jawnie opowiadać. A zatem "profesor" to bez wątpienia ten, kto dysponuje odpowiednią wiedzą, kto nieustannie ją doskonali po to, by ćwiczyć się w niej wraz z innymi. Ale teraz widzimy, że "profesor" to także, a może nawet przede wszystkim ten, kto czyni coś zdecydowanie bardziej radykalnego - mianowicie publicznie przemawiając, angażuje siebie. O takim angażowaniu siebie myślał zapewne Kant, gdy w swym głośnym eseju definiował pojęcie Oświecenia jako warunkowane przez wolność publicznego posługiwania się rozumem we wszelkich możliwych sprawach.
To trzecie, nić prowadząca nasze rozważania, nazwijmy ją Kantowską. Wedle niej uniwersytet, którego początki sięgają średniowiecznej Europy, jest także kontynuatorem myśli Oświecenia. Gdyby zaś zadać sobie pytanie, czym jest owo "oświecenie", najtrafniej sięgnęlibyśmy po napisany w 1784 roku szkic Emanuela Kanta, który nasze pytanie stawia już w tytule. Parafraza odpowiedzi filozofa wygląda następująco: oświecenie (Aufklärung), to wyzwolenie się człowieka z narzuconej samemu sobie niedojrzałości, polegającej na rezygnacji z samodzielnego posługiwania się rozumem, wolnego od wszelkich nacisków i sterowań. I jednocześnie, co istotne, Kant niemal natychmiast wprowadza do swych rozważań sferę społeczną mówiąc, że publiczne wykorzystanie rozumu dokonuje się wtedy, gdy jako uczony (Gelehrter) zwracam się do ludzi jako do kręgu czytelników. Innymi słowy, publiczny użytek rozumu polega na tym, że inaczej niż w polityce, czy w wojsku mówię zawsze "od siebie", nie "prywatnie", lecz zawsze "publicznie", to znaczy niezależnie, w sposób wolny od nacisków. Znamienne i bardzo dla nas pouczające, że Kant utrzymuje, iż wszelkie wystąpienie natury politycznej jest właśnie "prywatne", bowiem zawsze dokonuje się w imieniu czyichś interesów, programu partyjnego, ideologicznego zapotrzebowania i ekonomicznego interesu.
Z wywodów Kanta przedstawionych tutaj w nadmiernym zapewne skrócie wynikają dla ludzi uniwersytetu, jako ludzi Oświecenia, dwa wnioski. Po pierwsze, że rolą uniwersytetu w kształtowaniu societas civilis jest odnowienie znaczenia tego, co publiczne, tego, co między ludźmi. To zaś można osiągnąć na dwa nierozerwalnie splecione ze sobą sposoby: ucząc tak, aby poszerzała się grupa tych, których Kant nazywa "światem czytelników", ludzi niezawiśle i krytycznie myślących oraz praktykując mówienie w swoim imieniu, mówienie, które nie jest jakby przygotowane poza nami, nie jest mową związaną politycznymi czy ideologicznymi tezami. Trzeba przyznać, że ci spośród nas, którzy czynili taki polityczny czy ideologiczny użytek ze swego rozumu i umiejętności sprzeniewierzyli się publicznemu powołaniu uniwersytetu, bowiem prowadzili działalność - w Kantowskim sensie tego słowa - całkiem "prywatną", mówili "pod dyktando". Można powiedzieć, że w tego typu działaniu została naruszona istota samej "profesury". Jacques Derrida pisze w eseju poświęconym uniwersytetowi, iż uczynić z czegoś profesję (a nie jedynie "zawód"), to głośno ujawnić siebie, to czym się jest i jak się postępuje. Trzeba mieć to zdanie w pamięci, bowiem pozwala ono wyjaśnić dlaczego kwestia odsłonięcia przeszłości była tak istotna i jednocześnie tak bolesna dla uniwersytetu. Podtrzymując wszelkie zastrzeżenia tyczące się jakości prawnych zapisów niesławnej ustawy, słusznie obalonej przez Trybunał Konstytucyjny, powiedzmy teraz wyraźnie: to, co uniwersytet czyni szczególnie wrażliwym na kwestie wpływów politycznych, to być może nieuświadomiony fakt, że skrytość i kamuflażowy charakter tego rodzaju działania stoi w najgłębszej sprzeczności z charakterem nie tylko uniwersytetu, ale przede wszystkim z tym, kim jest "profesor". Jeśli pamiętamy, że "profesor" to ten, kto dokonuje aktu pro et fateor, jest człowiekiem uniwersytetu o tyle, o ile jego działanie, badanie, nauczanie jest nieustannym ujawnianiem siebie i swojej postawy, wówczas sytuacja, w której uprawia on działalność w całym tego słowa znaczeniu "skrytą", "tajną", działalność nie w swoim imieniu, co więcej - zamykając swoje imię w niedostępnej skrzynce kryptonimu operacyjnego, udając kogoś innego niż się jest, to sytuacja godząca w samą naturę uniwersytetu. I nie można bronić się mówiąc, iż inne zawody były również wystawione na tego typu postępowanie. To prawda, ale tylko w naszym zawodzie przysługuje nam tytuł "profesora", zatem tego, kto mówi głośno i jawnie, kto nie działa w skrytości.
Po drugie, jeśli uniwersytet ma zachować wierność tak sformułowanemu powołaniu troszczenia się o to, co między ludźmi, czyli o to, co publiczne, nie może na sposób całkowicie przecież "prywatny", bowiem wypływający z założeń kolejnej politycznej ideologii czy zapotrzebowania wywołanego przez media, wydawać pospiesznych werdyktów i osądów. Gdybyśmy tak uczynili wpadlibyśmy w pułapkę "prywatności", bowiem praktyka "potępienia" jest działaniem jakby "automatycznym", mechanicznym odruchem np. na gazetowy artykuł, działaniem "pod dyktando", nieprzemyślanym, nie pozostawiającym miejsca na namysł. Uniwersytet jest sercem sfery publicznej, bowiem z rozumnego myślenia we własnym imieniu i na własną odpowiedzialność, z zaangażowania każdego z nas oraz z faktu, że zwracamy się do rozumnej wspólnoty ludzi refleksyjnych (a człowiek refleksyjny wolny jest od prostych dychotomicznych podziałów na białe i czarne, a zatem i pragnienia odwetu, bowiem wie, że świat nie jest rządzony zasadą resentymentu), do "świata czytelników" wypływa konieczność cierpliwego namysłu, uważnego rozważenia każdej sytuacji i w ostatecznym rozrachunku - zrozumienia i przebaczenia. Przebaczenie nie jest lekkomyślnym wymazaniem przeszłości, zlekceważeniem tego, co było; przebaczenie to szczególnie intensywny sposób przeżycia danego nam momentu, szczególnie odpowiedzialnego doświadczenia "teraz", doświadczenia "odpowiedzialnego", to znaczy dokonującego się w imię tego-co-przyjdzie. W tym-co-przyjdzie, w przyszłości, a nie w cofaniu się w minione lata leży zrozumienie przeszłości dla wspólnego, publicznego dobra.
"Zaangażowanie", będące niczym innym jak publicznym korzystaniem z rozumu dla poprawienia stanu rzeczy, jest czymś zupełnie różnym od opowiadania się po czyjejś stronie, przemawiania w imieniu jakiejś ideologii, partii, stronnictwa. Jako profesorowie angażujemy "siebie", co oznacza, że właśnie nie dajemy się angażować innym, nie jesteśmy w ich służbie, bowiem to oznacza ukrywanie siebie za kimś innym. Jako profesorowie angażujemy siebie, nie stoimy z boku, lecz nie pozwalamy także, aby inny posługiwali się nami. Ta zasada prześwituje przez każde słowo "zawodowego" dyskursu wykładu, niezależnie od tego, czy dotyczy on fizyki, medycyny czy filozofii. "Profesor" to ten, kto ujawnia siebie (powtórzmy "siebie", a nie jakąś ideologię czy partyjną linię), kto czyni siebie otwartym dla innych, kto siebie, swego - jakby powiedzieli antyczni filozofowie - "etosu" nie ukrywa.
Zatrzymajmy się chwilę przy słowie "etos", często dziś nadużywanym. Słynny 119 fragment Heraklita mówi, iż "charakter człowieka jest jego bogiem", lecz nie może nas nie zainteresować greckie brzmienie tego zdania: ethos antropon daimon. Tłumacze podsuwają nam cenne sugestie, z których wynika, że ethos to nic innego, jak "usposobienie", "charakter moralny", "sposób bycia", "zachowanie się", to, co sprawia, że jesteśmy tym, a nie innym człowiekiem. Wynika więc z tego, iż "profesor" to ten, którego moralny charakter, sposób bycia nie powinien podlegać zafałszowaniu, a nawet więcej - powinien być jego "bogiem". Zatem zadaniem "profesora" jest nie tylko dochować wierności swoim przekonaniom, ale uczynić to jakby z podwójną jawnością: mój sposób bycia, moja postawa wobec świata i innych jest moim "bogiem", a więc czymś, czego nie jestem w stanie ukryć, bowiem "bóg" pokonuje wszelkie próby ludzkiego ograniczania, lecz także to, co większe ode mnie sprawia, że odrzucam swe czysto jednostkowe ambicje i przekonania. Ten, kto służy prawdziwie profesji nie czyni tego nigdy wyłącznie w swoim imieniu: wycofuje siebie, zadaje ważne pytania, ale nie wyłącznie w swoim tylko imieniu. "Profesor" pyta zawsze sam, ponosząc zawsze sam odpowiedzialność za tę interrogację, ale pytanie "profesora" nie jest nigdy pytaniem wyłącznie w jego interesie, wyłącznie z jego motywacji. Gramatyczna forma wystąpienia "profesora" jest zawsze w liczbie pojedynczej; treść wypowiedzi dotyczy liczby mnogiej. "Ja myślę", ale "ja" myśli po to, aby "my" mogło być lepsze. Dlatego "profesor" tak rzadko będzie używał zaimka pierwszej osoby liczby mnogiej: ostentacyjne, aroganckie "my" jest bowiem znamieniem dyskursu polityki, który gramatycznie rozszerza owo "my" na wszystkich, faktycznie natomiast zawęża do grona najbliższych popleczników.
I tak wkrada się niepostrzeżenie do naszego wykładu ten, którego nie może zabraknąć gdy mówi się o uniwersytecie - Sokrates. Wprowadza go zaś wielki poeta Hölderlin w swej napisanej w 1800 roku medytacji na temat czasów nowoczesnych;
Kiedyś sądził Bóg.
Królowie.
Mędrcy.
a teraz?
Czy jednomyślny lud?
święta wspólnota?
O nie! Któż zatem sądzi teraz?
ród jaszczurczy! tchórzliwy i zakłamany
nie ma już słów szlachetniejszych
Na ustach
O, w imię
wzywam Cię,
przyjdź do nas, stary Dajmonie
Lub przyślij
Bohatera
Albo
Mądrość7.
Zasadnicze pytanie postawione współczesności brzmi "kto sądzi teraz?", ale nie chodzi tu jedynie o "sądzenie". Richten to również "skierowywać", "nadawać kierunek" oraz tyle, co "przyrządzać", "regulować", "nastawiać". Zastanawiamy się zatem nad tym, kto obdarza kierunkiem koleje świata, kto przygotowuje go dla nas, kto go "nastawia", by rzeczy mogły toczyć się swoim torem. Oto, o co pyta "profesor": o kurs świata. Pyta w obawie, iż kurs ten jest bezładny i nieuporządkowany. Świat zatem jawi się "teraz" jako bezpański, jako obszar bez swojego "mistrza", bowiem to zadaniem "mistrza" jest nadawanie orientacji uczniom. Pytanie to ma to do siebie, że nie da się na niego odpowiedzieć gotowymi formułkami dyskursu politycznego. Gdy Hölderlin ironizuje pytając, czy kieruje nami "teraz" "jednomyślny lud, czy "święta wspólnota" odsłania przed nami konieczność przeniknięcia zdawkowych odpowiedzi na swoje pytania. Nauka poety przedstawiałaby się zatem następująco: gdy chcemy rozważać "mistrza", musimy strzec się pułapek oficjalnego dyskursu doktryny politycznej, ta bowiem ma naturalną tendencję do zwodzenia pojęciami ogólnymi i abstrakcyjnymi. Nie można poważnie dociekać fenomenu "mistrza" posługując się językiem nauk politycznych.
Język, w którym chcemy rozważać a może i przywoływać "mistrza" nie może być mową "teraz", bowiem ta zmierza głównie do sprawnego regulowania naszego życia. Unikać będzie wszelkich zawiłości i komplikacji, zmierzając do całkowitej jednoznaczności. Tymczasem "mistrz" jest człowiekiem "trudnej" mowy. Potrzeba do tego celu "słów szlachetniejszych" (das edlere Wort), lecz deficyt tych właśnie stanowi o kryzysie współczesności. Powierzenie ukierunkowywania rzeczywistości "rodowi jaszczurczemu" (Natterngeschlecht), ludziom "tchórzliwym i zakłamanym" wywołuje brak szlachetnego słowa, które nie gości już na naszych wargach (über die Lipp). Widzimy zatem, że nieobecność mądrego kierującego, człowieka mądrze regulującego rzeczywistość, wywołana jest głębokim kryzysem z jednej strony władzy ("ród jaszczurczy"), z drugiej strony - mowy. Zmarniały język nie potrafi dociekać "mistrza", bowiem stanowiąc jedynie wyraz interesowności i zabiegania o władzę, nie przemawia już w żadnym poważnym imieniu. "Mistrz" nie jest dostępny w języku pozbawionym imienia, w mowie, która posługuje się anonimowymi liczmanami typu "jednomyślny lud" (das einige Volk).
Dlatego Hölderlin rozpoczyna wzywanie "mistrza" od "imienia". Należy tak czynić nie tylko dlatego, by przeciwstawić się zmarniałej mowie praktyki politycznej, lecz także dlatego, że przemawianie "w imieniu" oznacza skłonienie się przed czym większym niż sam mówiący. Ten, kto zwraca się do nas "w imieniu" mówi do nas "od siebie" tylko o tyle, o ile sam jest uczestnikiem i uczniem czegoś/kogoś potężniejszego i znamienitszego. Tym czymś nie jest już ani "jednomyślny lud", ani "święta wspólnota", bowiem wiemy, że te polityczne twory są przydatne tylko dlatego, że właśnie sprzeciwiają się "imieniu". Poeta mówi zatem nie tylko "w imieniu" lecz także "w imię", a formuła ta przenosi wypowiedź z poziomu politycznej retoryki na poziom modlitewnej inwokacji. "Mistrza" wzywa się "w imieniu" i "w imię". Dlatego poeta napisze: "O w imię (im Nahmen)/ wzywam cię/ przyjdź do nas, stary Dajmonie".
Znamienne, że "mistrz", "stary Dajmon", "Sokrates", ma uzmysłowić nam konieczność dokonania pracy krytycznej oceny współczesności. "Mistrz" jest wezwany nie po to, aby budować plany utopijnej przyszłości, lecz by dokonać wraz z nami krytycznego rozbioru teraźniejszości. Przeniknąć język współczesności i uświadomić tkwiące w nim pułapki zagrażające autentyczności naszego życia - oto cel pracy "mistrza". "Mistrz" ostrzega, lecz nie nakazuje: "ukierunkowuje", lecz nie "prowadzi" i nie "nadzoruje". Tak też widzi rolę "dajmoniona" sam Sokrates, który swym ateńskim sędziom (spełniającym wszelkie kryteria "rodu jaszczurczego") wyjaśnia, iż ma "jakieś bóstwo, jakiegoś ducha… To u mnie tak już od chłopięcych lat: głos jakiś się odzywa, a ilekroć się zjawia, zawsze mi coś odradza, cokolwiek bym przedsiębrał, a nie doradza mi nigdy"8.
Sokrates nieprzypadkowo jest adresatem wołania o "mistrza". Wiemy, że był tym, kto istotnie nauczał Ateńczyków. Ale musimy także pamiętać, iż pedagogika Sokratesa nie była przykładem pedagogiki "budującej", wychowywania służącego ideom polis i interesom władzy. Jeżeli powiedzieliśmy, że "mistrz" jest tym, kto nadaje kierunek, to zwrot nadawany przez Sokratesa jest zwrotem wywrotowym. W swej mowie obrończej powie, iż jak "bąk z ręki boga puszczony" uprzykrza życie miastu, i przydany jest demokracji po to, aby jej uczestników "ciągle budzić, nakłaniać", a nawet wręcz "besztać". Nic dziwnego, że demokracja postanowiła "tego wszystkiego się pozbyć"9. W Krytonie Sokrates jasno sformułuje swój program jako przeciwstawienie się opinii "szerokich kół" (hoi polloi). Niemal w centrum pedagogiki Sokratesa jest pytanie o to, czy powinniśmy "iść za opinią szerokich kół…, czy też za opinią jednego, jeśli się ktoś na tych rzeczach rozumie"10.
Sokratejska lektura tego czym jest ów daimon, ów bóg, który jest moim sposobem bycia, pozwala nam spostrzec jeszcze jedną rzecz: "profesor" jako ten, który reprezentuje profesję uniwersytetu, który publicznie mówi w jego imieniu nie jest tym, kto przedstawia i lansuje jeden określony model rozumienia świata. Angażuje się w sprawy świata nie tając swojej postawy, to już wiemy, ale musimy pamiętać, że owo angażowanie nie eliminuje innych postaw, innych opinii, innych światopoglądów. Daimon Sokratesa nie mówi, co robić; przestrzega, czego nie robić. A to ogromna różnica. Gdy zatem termin "etos" pojawia się podczas rozmowy o uniwersytecie, odnosi się do tego specyficznego powołania "profesora" jako tego, który - po pierwsze - nie ukrywa się oraz, po drugie, nie nakłania do żadnej ideologii, nie zachęca, nie do-radza, lecz od-radza. "Doradzanie" jest bowiem podsuwaniem gotowych rozwiązań, gdy tymczasem zaangażowanie "profesora" nie polega na służeniu władzy i jej ideologicznym założeniom, lecz na tym, by swoim otwartym postępowaniem, jawnością swojej postawy stworzyć przestrzeń dystansowania się do wszelkich ideologii, przestrzeń, w której każdy będzie mógł odnaleźć swoje miejsce.
1 S.Kierkegaard, Bojaźń i drżenie. Choroba na śmierć, przeł.J.Iwaszkiewicz. PWN: Warszawa 1969, s. 45.
2 H.Arendt, Polityka jako obietnica, przeł.W.Madej i M.Godyń. Prószyński: Warszawa 2006, s. 136.
3 Ibid., s. 126.
4 Ibid., s. 98.
5 Ibid., s. 93.
6 J.Derrida, Cosmopolites de tous les pays, encore un effort!. Galilée: Paris 1999, s.19-20.
7 F.Hölderlin, Wiersze wybrane. Znak: Kraków 2003, s.301.
8 Platon, Obrona Sokratesa, w: Platon, Dialogi, przeł. W. Witwicki.. Warszawa 2000, s.223.
9 Ibid., ss. 222, 231.
10 Platon, Kryton, w: ibid., s.265.