KAC

Każdy, kto choć raz usiłował - będąc zatruty alkoholem - cokolwiek napisać wie, że nie ma gorszej męki. Jeżeli jednak istnieje coś okrutniejszego, to jedynie przeczytanie tego co się wcześniej w owym stanie napisało. W takich chwilach, kiedy marzenie o szybkiej śmierci jest najweselszą myślą, a biel pustej kartki zmusza do zamknięcia powiek, jedynym ratunkiem wydaje się być sięgnięcie do klasyków. Takim autorytetem w dziedzinie felietonu pozostaje dla mnie Stefan Kisielewski. Otwieram na chybił trafił wydany ostatnio zbiór jego felietonów i cóż czytam: "Kraków - kultura i sztuka bez przemysłu i polityki, Łódź - przemysł bez kultury i polityki, Warszawa - przemysł, polityka i kultura - bez mieszkań i telefonów, ogólna prowincja, wszyscy się znają, wszyscy wszystko wiedzą". Święte słowa. Nawet biorąc pod uwagę fakt, że zostały napisane pół wieku temu. Jak widać to żaden Marshall Mc Luhan ale Kisiel był prekursorem takiego pojęcia jak "globalna wioska", chociaż w polskim wydaniu, to bardziej globalna wiocha. Ale tak na serio to przyjaciel Kisielewskiego Leopold Tyrmand strasznie na pupilka naszych intelektualistów czyli McLuhana nakrzyczał, że: "wykorzystuje swą przenikliwą inteligencję przeciwko inteligencji", co jak pisał dalej Tyrmand jest to: "poważny błąd przy tym wykroczenie i sprzeniewierzenie".

W telewizji wzruszające wspomnienie o Tyrmandzie w wykonaniu Elżbiety Czyżewskiej. O Elżbiecie Czyżewskiej ciepłe wspomnienie Anny Bojarskiej. O siostrach Bojarskich - wszyscy... Czyż nie miał racji Kisielewski? "wszyscy się znają, ogólna prowincja". Mieszkając w Stanach Tyrmand pisywał do prestiżowego New Yorkera. Do New Yorkera też... a może do New York Timesa? Muszę to sprawdzić, zwłaszcza gdy chodzi o ten pierwszy tytuł - pewność musi być 100 procentowa bowiem jak wspominał jeden z pracowników New Yorkera (cytuję za A. Jantą) "gdy w artykule pojawi się nazwa Empire State Building Ross (red. naczelny) nie będzie zadowolony, aż póki ktoś nie upewni go, że ten budynek jeszcze stoi".

Sprawdziłem. Jednak nie w New Yorkerze a w New York Timesie zamieszczał swoje rysunki Janusz Kapusta. Kapusta jest nie tylko wspaniałym grafikiem, scenografem, ale również wynalazcą K-dronu jedenastościanu, o którego przeznaczeniu i zaletach nie będę teraz dyskutował, gdyż samo napisanie słowa "jedenastościan" zajęło mi siedem minut. Przed kilkunastu laty, gdy przeżywałem podobnie jak dzisiaj Tantalowe męki, Janusz Kapusta opowiedział mi na pocieszenie historię o najgorszym w swym życiu kacu, którą ja państwu teraz powtórzę licząc, że może polepszy to moje samopoczucie.

Będąc jeszcze studentem udał się nasz bohater w odwiedziny do wuja mieszkającego we Francji. Wuj wspomógł Janusza finansowo, by ten jako słuchacz ATK mógł naocznie przekonać się czy Paryż faktycznie wart jest mszy. W Paryżu Kapusta nie marnował czasu i chodził od redakcji do redakcji oferując swoje prace. O dziwo ta metoda "na wariata" przyniosła rezultaty. Najsłynniejszy chyba wówczas na świecie satyryczny magazyn Harakiri opublikował jeden z rysunków. Mało tego. Rysunek ten uświetnił okładkę pisma. Nic więc dziwnego, że początkujący twórca postanowił ów sukces czym prędzej zdyskontować. Po przyjeździe do Polski załadował pod pachę co lepsze prace i udał się do redakcji Szpilek. Okładka Harakiri była najlepszym listem polecającym. Red. naczelny Filler zachęcał, proponował, obiecywał, etc.... W redakcji oprócz wyrazów uznania otrzymał też zaproszenie na skromne przyjęcie w SPATiFie, lokalu, który tzw. środowisko nazwało wdzięcznie "ściekiem". Takich propozycji się nie odrzuca. Zasiadł więc nasz debiutant przy biesiadnym stole z całą czołówką naszych satyryków: Pietrzak, Kreczmar, Kofta i jeszcze paru pomniejszych. Atmosfera była zgodna z teorią Kisiela: "wszyscy wszystko wiedzą, wszyscy się znają". Kapusta przycupnął cichutko w kąciku ale i tam docierają doń pogardliwe spojrzenia i jednoznaczne sugestie: "Cóż znaczysz ty, autor jednego rysunku przy nas. Wszak my Wielkimi Pisarzami jesteśmy. Prześmiewcami i Autorytetami wielkimi. Nie wiadomo czy to ogrom tych serdeczności, czy też wyraźna chęć pomniejszenia Kapusty do rozmiarów brukselki (przepraszam za głupi żart). Czy też zwykła prostacka zawiść? Nie wiadomo, ale wszystko to sprawiło, że w tym procesie Janusz K. nie zamierzał wyjść na ofiarę. W chwili desperacji złapał stojącą na stole butelkę wódki, nalał pełną szklankę i ryknął na całą salę: "No, który k... tak potrafi!" A następnie wypił jednym haustem. Wskoczył na stół i ryknął po raz wtóry: "Która ze mną zatańczy!?" Kelnerzy ze SPATiFu, którzy nie takie rzeczy widzieli bez słowa dyskusji sprawnie zebrali zastawę, a na stole w towarzystwie wyleniałej femme fatale ratującej w ten sposób resztki ginącego prestiżu pląsał bohater tej opowieści.

Kiedy poranne mgły spowijały jeszcze Pałac Kultury, surowy głos stróża porządku publicznego czyli milicyjnego patrolu wyrwał z objęć Morfeusza zmęczonego bohatera dnia poprzedniego. "Bierzemy go? Daj spokój leży pod SPATiFem to pewnie artysta?". Był to chyba pierwszy w historii sztuki przypadek mianowania "na artystę" przez funkcjonariuszy Milicji Obywatelskiej.

Po tej upojnej nocy Kapusta dochodził do siebie dłużej niż należało przypuszczać. Zaschnięte od błocka rękawy jesionki nie dawały się mimo wysiłków rozprostować, co uwięziło artystę w domu. W końcu w pożyczonym od ciecia ortalionie ruszył nasz bohater drogą kariery.

Wypadałoby zakończyć tę przydługą historię jakąś błyskotliwą pointą czy jakąś zgrabną konstatacją. Ale czy zawsze musimy wyciągnąć pouczające wnioski? Pozostawmy tę opowieść bez morału.

Jeśli zaś chodzi o moje samopoczucie to całkowicie zgadzam się z przytoczoną kiedyś przez Wańkowicza sentencją: Praca jest przekleństwem klasy pijącej!