Impresje z pobytu w Nepalu i Indiach

BLISKO ŚRODKA WSZECHŚWIATA - W PODRÓŻY

Wszystko wydawalo sie biec szczesliwie. Dopiero wybuch epidemii dzumy w poludniowych Indiach zaczal krzyzowac plany. Radio i telewizja nie szczedzily obrazow grozy. A termin rozpoczecia IV Miezynarodowego Kongresu poswieconego relacjom miedzy teatrami europejskim i azjatyckim, na ktory zostalam zaproszona przez Europejski Instytut Teatralny, zblizal sie nieublagalnie. Pierwsza czesc kongresu wprawdzie miala sie odbyc w stolicy Nepalu, Kathmandu, druga dopiero w Waranasi, indyjskich Atenach nad Gangesem, jednak nie zmniejszalo to niebezpieczenstwa. Panstwa sasiadujace z Indiami zawiesily loty, a kraje europejskie ogarnela panika.

Pragnienie "dotkniecia" ziemi narodzin jednej z najstarszych cywilizacji swiata zwyciezyla. Wbrew wszystkim trudnosciom zdecydowalam sie wziac udzial w kongresie. Podroz nie zapowiadala nic dobrego - mgla opoznila odlot samolotu z Krakowa do Rzymu o trzy godziny, w Rzymie na start do Delhi czekalam nastepnych piec godzin. W Delhi braklo dla mnie miejsca w wykupionym rejsie do Kathmandu. Po czterech godzinach czekania zmeczona i zagubiona w obcym swiecie znalazlam sie w malenkim samolocie linii indyjskiej lecacym do Kathmandu.

Niewielu bylo wokol europejskich pasazerow. Para niemiecka omawiala swoje handlowe interesy, mlodzi Anglicy z zajeciem studiowali mape nepalska, ustalajac szlak swych turystycznych wedrowek, inni, wyraznie po duzej dawce narkotyku, spokojnie drzemali. Za oknem samolotu rozposcieral sie widok Himalajow. Porzucilam szybko obserwacje wspoltowarzyszy podrozy. Z rosnacym podziwem przygladalam sie gorom. Pokryte sniegiem szczyty wygladaly jak zlociste kule i trapezy w promieniach chylacego sie ku zachodowi slonca. Gory zanurzaly sie w nieskonczonej dali. Grozna niedostepnosc, niecodziennosc form, niemal wyczuwalna swiatynna cisza. Zapewne ta mistyczna atmosfera - myslalam - wplywala na to, ze himalajskie szczyty w wyobrazni ludzi Azji sa istotami nadprzyrodzonymi. Najblizsza nieba i najswietsza to gora Meru (Sumeru). W pojeciu hindusow i buddystow jest srodkiem Wszechswiata. Nad nia rozposciera sie niebo trzydziestu trzech bogow. Wokolo Meru kraza slonce, ksiezyc i gwiazdy. Otacza ja koliscie siedem lancuchow gorskich, podzielonych wodami jezior. A za nimi leza cztery kontynenty. Kazdy otoczony pieciuset wyspami. O nie rozbijaja sie fale oceanu swiata. Ocean zas opasuja skaliste sciany Czakrawala.

Pograzona w zachwycie nad zmiennym pieknem Himalajow przypominalam sobie krolestwa najwazniejszych bogow. Pamietalam, ze obok Meru, na szczycie Wajkuntha, przebywa Wisznu, silny i czteroreki. Na wierzcholku Kajlasy zyje Siwa, zatopiony w medytacji, podtrzymujacy istnienie swiata. Na Mount Everescie ma swe krolestwo piekna bogini Tseringma. Ale przeciez kazdy z bogow buddyjskich i hinduskich ma liczne wcielenia, ktore przebywaja w roznych miejscach, tworzac ciagi genealogiczne. Trzeba byc wytrawnym znawca, by ich nie pomylic. Czulam zal do siebie, ze nie znalazlam czasu na studia i chocby pobiezne uporzadkowanie rozproszonej wiedzy. Lot nad najwyzszym pasmem gorskim swiata uswiadomil mi cala plytkosc wyksztalcenia humanistycznego. Nie ma czasu na glebokie studia religioznawcze i filozoficzne. Wszystko pobieznie, wszystko w pospiechu. Bez wlasnego stosunku, bez rozbudzonych pasji, bez konfrontacji wlasnej tradycji z inna. Po prostu encyklopedycznie. Himalaje wyraznie sklanialy do refleksji nad soba i natura. Coraz bardziej niepokoily.

Wlecielismy w inny obraz. Mgly osnuwajace doliny poruszaly sie lekko, lecz dla obserwatora zdawaly sie tworzyc z lancuchow goskich barwny teatr przestrzenny. Teatr zjaw, tajemnicy, bostw. Wymowilam slowa podzieki za te dary bez poruszania wargami, wiedzialam, ze najskuteczniejsza jest modlitwa (mantra) wypowiadana w mysli. Ale Europe nioslam wciaz w sobie.

Himalaje przeniosly mnie w swiat Orientu. Gorom przygladalam sie pozniej z okien hotelu w Kathmandu i z samolotu w drodze do Waranasi. Zmienialy sie w zaleznosci od por dnia, barwy poranka i zapadajacego zmroku. Zawsze obecne, zawsze wspoltworzace nepalski swiat. A jest on tak odmienny od europejskiego, ze przybysz najpierw doznaje swoistego szoku. Niewyobrazalny tlok i tumult na ulicach miast, przerazliwe klaksony taksowek i riksz, tumany wznoszacego sie kurzu, lezace stosy smieci, nierzadko przechodzaca ulica krowa lub koza. W malych izdebkach, przypominajacych klatki, od wczesnego rana trwa nieustanny ruch. Pracuja przede wszystkim kobiety. One - jeszcze wyrazniej jest to widoczne na wsi nepalskiej - stanowia podpore rodzin i calego spoleczenstwa. Dojmujace jest w tym jednym z najbiedniejszych krajow swiata bezrobocie. Ulice Kathmandu - tu bylam najdluzej - przypominaja ruchliwe mrowisko. Autobusy miejskie obwieszone ludzmi. Wszedzie duzo dzieci i zebrakow. Wielu zycie wiedzie na ulicy, pod bambusowymi parasolami, zastepujacymi dach nad glowa. Glowne ulice codziennie wypelniaja tlumy spieszace nie wiadomo dokad. Pobocza zas zajmuja niezliczeni sprzedawcy, tworzac egzotyczne, iscie orientalne marché. Nawet ciemna noc nie przerywa handlu kozami, kaczkami, kurami i kogutami, wschodnimi blyskotkami oraz swietymi proszkami do religijnego rytualu.

Nepal - co warto pamietac - jest wciaz krajem rzemiosla, a wiec malych miast i przede wszystkim wsi. Kathmandu nalezy do trzech najwiekszych miast kraju i najstarszych. Starszym jest Patan (o ktorym wiecej opowiem w innym miejscu), a mlodszym Bhakdapur. Obecna stolica, zalozona na szlaku handlowym wiodacym do Tybetu w 723 roku (wowczas Kathmandu zwano Kantipur) u zbiegu rzek Wiszumati i Bagmati, jest siedziba krola, panujacego od 1971 roku.

Widzialam przejazd rodziny krolewskiej. Ludzie czekali kilka godzin na uroczystosc. Parada pelna zlocistosci, purpury, kwiatow, petard i okrzykow wielotysiecznego tlumu. Wszedzie porazajace kontrasty. Bieda i przepych. Pospolitosc i wznioslosc. Po przylocie i krotkim odpoczynku w pieknych ogrodach obejrzalam palac krolewski oraz lazienki krolewny na wodzie (bardzo podobnie polozone jak warszawski palacyk w Lazienkach), a takze swiatynie Taledzu - bogini opiekunki dynastii. W drodze powrotnej przykuwaly uwage mniejsze i wieksze galerie z przepieknymi tang kami - temperowymi malaturami lamajskimi na zagruntowanym plotnie, obszytym barwnymi jedwabiami z dwiema wstazkami, zawijanymi na drazkach, wyroby z brazu (liczne figury Buddy) oraz maski teatralne i rytualne najrozniejszych ksztaltow i wielkosci.

Kultura nepalska ma wcale niemaly udzial w tworzeniu kultury subkontynentu indyjskiego. W kraju Nepa - przypomnialam sobie - pojawila sie pierwsza wersja eposu Mahabherata, poeta Walmiki tworzyl Ramajane, a Watsajana uczyl sztuki kochania w Kamasutrze. Jeden z uczestnikow kongresu w hotelu uzupelnil moje przypomnienie informacja, ze na obelisku kolo Lumbini widnieje napis: "Tu przyszedl na swiat Budda".

NA KONGRESIE W KATHMANDU

Wiezieni autobusikiem z hotelu do Krolewskiego Uniwersytetu (Tribhunal University of Nepal) przez dzielnice slumsow widzielismy zebrakow z miseczkami, mlode kobiety z malenkimi dziecmi przy piersi wyciagajace do przechodniow proszaca reke, dlugie kolejki czekajacych na prace mlodych mezczyzn, joginow lezacych w roznych pozach.

Przekroczenie bramy uniwersytetu (wielkiego campusu usytuowanego w starej, biednej dzielnicy Kirtipur) jest wejsciem w zupelnie nowy swiat. Przed gmachem obrad rektor, witajac nas, wklada kazdemu uczestnikowi kongresu girlande ze zlocistozoltych kwiatow. Podobny rytual bedzie mial miejsce rowniez po wejsciu do sali przyjec. Dlugie i kwieciste przemowienie powitalne. Wreszcie poczatek obrad.

Kongres przyjal formule otwartego forum. Referaty i dyskusje bardzo ograniczone, natomiast najwazniejsze bezposrednie uczestnictwo w kulturze. Byly wiec specjalnie zorganizowane theatrical performance, wyjazdy do Patanu i Bhaktapuru na pochody Durga Pudz, wycieczka do swietego miasta Pasipanipath, do dalekiej wioski na uroczystosc swiecenia masek teatralnych. Niezwykle bogactwo godne szerokiego opisu.

Ta odmiennosc od tradycji europejskiej dostrzegalna byla wszedzie. Teatr nepalski wyrosl w swiatyni i nadal pozostaje w bezposrednim zwiazku z religia. Mowie o nurcie klasycznym. Dominuja formy tanca laczace spiew i muzyke. Sa albo czescia obrzadkow buddyjskich, albo przedstawieniami zeswiecczonymi. W Kathmandu powolano centrum nauki tanca i spiewu. Nadal najwazniejsza role w przekazywaniu tradycji odgrywaja buddyjskie klasztory. Przeciez bog jest tancerzem, a stworzenie boskie - tancem. Siwa ma takze postac tancerza. Jest nim Siwa - Nataradza. Trojoki, osmioreki, z rozwianym wlosem tancem niszczy cierpienia swiata. Gestami, ruchem i wyrazem twarzy wyznacza partyture znakow teatralnych.

W klasztorze mnisi pod kierunkiem lamy, ktory jest dla nich mistrzem i przewodnikiem duchowym, opanowuja technike tanca i spiewu, a takze swoja nature. Tancem przekazuja intencje bostwa. I nie tylko. Jeszcze jakis nastroj i nieuchwytna atmosfere uduchowienia. Nie dekoracyjnosc i nasladowanie, ale plynnosc i harmonie, wyciszenie i poglebienie.

W uniwersytecie widzielismy swiety taniec lamy z nepalskiego klasztoru Kopan. Mnisi pod okiem lamy Konchoka wykonali dwudziestominutowy, fascynujacy taniec poddany regulom rytualu. Czas, najwazniejszy miernik zycia, przeplywal niezauwazenie. Gesty symbolizowaly rzeczy, ruchy ciala - uczucia. Absolutna cisza wypelniala sale. Nie zrozumialam w pelni, co w tym tancu chcial nam powiedziec Budda. Wiem tylko, ze ofiarowal chwile niezwyklego skupienia, nie znanego teatrowi europejskiemu. Rownie przejmujaco oddzialywaly na sluchaczy dramat szamanow spod Mount Everestu i poetycki teatr Dabali. Wszystko precyzyjne, swiadome swego celu, naznaczone dyscyplina sluzaca glebszym pokladom ekspresji. Stworzono takze mozliwosc obcowania poprzez wideo z Opera Pekinska oraz surowym japonskim teatrem nô i kabuki.

Przyznaje, ze po takiej dawce orientalnego teatru poczulam dreszcz niepokoju przed obradami porownawczymi. Europa nagle wydala mi sie dosc wysuszonym miejscem, a jej teatr bez jednorodnego gruntu - wieza Babel. Nic wiec dziwnego, ze najwybitniejsi tworcy teatru XX wieku podazali na Wschod. Znajdowali tam zrodla bogacace ich idee. Szczesliwie zatem sie zlozylo, ze oni przede wszystkim stali sie przedmiotem porownan. Antonin Artaud, Wsiewolod Meyerhold oraz najbardziej wspolczesni Eugenio Barba i oczywiscie Jerzy Grotowski. Doszukano sie w kabuki podstaw antropologii teatralnej Barby. Usilowalam takze w aktorstwie Ryszarda Cieslaka, najwybitniejszego aktora teatru Grotowskiego, znalezc zbiezne z buddyjskimi punkty w pojmowaniu celow teatru. Nie w technice i cwiczeniach (jak czesto zbieznosc z teatrem orientalnym rozumieja komentatorzy), lecz w akcie calkowitego poswiecenia sztuce aktora- czlowieka.

Uczeni nepalscy i indyjscy, gdy mowia o teatrze, zajmuja sie rytualem, mitem, bogami. Europejscy - tylko teatrem. Ta roznica stanowisk byla dla mnie symbolem czegos, co nazwalabym po jungowsku dwiema warstwami swiadomosci. Dzieli je roznica cywilizacyjna, tradycja i kultura intelektualna.

POZA CZASEM

Rytual. Obecny w zyciu swieckim i religijnym. W domu i swiatyni. Wsrod uczonych i maluczkich. Przy narodzinach i umieraniu. W swietej rzece i na polu - dane mi bylo poznac tylko niektore zachowania rytualne. Nie wiem, co stworzyl buddyzm, a co hinduizm. Co jest rdzennie nepalskie, a co calego obszaru kultury indyjskiej. O rytualnym przywracaniu teatrowi w swiatyni funkcji sakralnych dowiedzialam sie tam na Wschodzie. By uczestniczyc w obrzedzie, znioslam ponad czterdziestokilometrowa droge rozwalajacym sie samochodem. A byla to droga nepalska. Z wielkimi kaluzami, pozlobiona koleinami na pol metra. Trud wynagradzal widok uroczyscie przystrojonych swiatyn z groznymi manasami (byl to dzien najwiekszych swiat religijnych w Nepalu) oraz obserwacja prac takich jak czyszczenie zboz (reczne mlocenie i przesiewanie na ogromnych sitach), podworek wiejskich zarosnietych zielskiem z gnojowkami na srodku, kurnych chatynek, jakich nigdy dotad nie widzialam, misternie ulozonych stogow kukurydzy. Tylko gdzieniegdzie kwitly przproszone pylem kurzu kwiaty. Mezczyzni gromadzili sie wokol jakiejs gry, chyba w kosci, kobiety grupkami podazaly na modly do swiatyn. Nikt sie nie spieszyl, nie okazywal nam niezyczliwosci - zycie plynelo spokojnie, jak maly, czysty strumyk.

A kiedy dojechalismy do celu, zobaczylismy pusty placyk z zabytkowa swiatynia. Tylko od czasu do czasu rozlegal sie glos dzwonka uderzanego przez wchodzacych. Slonce wysuszylo plamy krwi po rytualnych ofiarach zwierzat.

Nie w tej jednak swiatyni odbyla sie uroczystosc "swiecenia" masek, ale w najstarszej, malenkiej, ciemnej, z mokra, gliniana polepa. Sciany zdobily wielowiekowe maski teatralne. Sedziwy mezczyzna, otoczony chyba rodzina (przewazaly kobiety), szeptal mantry. Nastepnie zaintonowal hymn na czesc Brahmy, boga stworzyciela (demiurga). Symbolicznym dotykiem naszych czol wlaczyl nas w krag obrzedu. Bylismy odtad uczestnikami, nie obserwatorami. Kobiety kilkakrotnie powtarzaly czynnosc sypania platkow kwiatow wokol przybranego wiencami Buddy. Przyjemnie pachnialy zapalone trociczki. Salke swiatynna wypelnial dym. Jeszcze kolejne modly. Stawianie zapalonych lampek oliwnych. Chwila medytacyjna. Teatr powraca do swych pierwotnych zrodel. Jest p o z a c z a s e m.