ILE CZŁOWIEKOWI POTRZEBA

Wedle M. Zoszczenki "czlowiekowi potrzeba wiecej niz mu naprawde potrzeba i mniej niz sam by chcial". Genialny humorysta utrafil w samo sedno. Mowiac jezykiem psychologicznym, czlowiek ocenia swoje polozenie materialne na skali miedzy dwoma biegunami: "potrzebuje" i "chcialbym miec". Kazdy ma wlasna, subiektywna skale potrzeb i aspiracji. O ile jednak potrzeby daja sie z grubsza zobiektywizowac, chocby w postaci minimum socjalnego, to aspiracje z trudem poddaja sie takiej obiektywizacji. Pomiedzy tymi dwoma biegunami rozposciera sie obszar oczekiwan, rozterek i lekow, zwiazanych z wyobrazeniem tego, co sie nam od swiata nalezy. Nasilaja sie one w momentach, gdy spostrzegamy oznaki pogarszania sie bytu materialnego, gdy grozi nam deprywacja potrzeb lub blokada aspiracji. Wowczas rosnie prawdopodobienstwo, ze stany wewnetrznego niepokoju przeobrazaja sie w system mniej lub bardziej skladnie artykulowanych zadan. Podniesie sie fala roszczen i naciskow placowych, latwo przechodzacych w otwarty protest, a nawet bunt. Eskalujac napiecie i sile protestu utrudniamy czasem droge do negocjacji i zamiast upragnionego wyrownania czy naleznej podwyzki, dostajemy "nauczke" wzmacniajaca raczej nasze poczucie bezradnosci niz mocy. Oczywiscie, to zalezy od tzw. sily przebicia, ktora "budzetowka" pochwalic sie nie moze.

Poniewaz zarowno nasze potrzeby jak i aspiracje daja sie wyrazic w terminach pienieznych - temat do dyskusji gotowy. I bardzo goracy. Nie mowiac o tym, ze uniwersalny i kazdy moze zabrac glos. Od nedzarza do nowobogacza. Nas interesuje reprezentant srodka, czyli ktos, kto w pocie czola zarabia na chleb powszedni, kto bedac na garnuszku panstwa pobiera pensje z budzetowej dotacji. Ale wlasnie, czy jest on rzeczywiscie gdzies posrodku, czy tez w sposob systematyczny przesuwany na pozycje w poblizu minimum socjalnego? "Byc na panstwowej posadzie" - to niegdys szczyt marzen: wysokie pobory, stalosc pracy, szacunek otoczenia. Obecnie - symbol biedy i zrodlo frustracji. A juz "pochwalic sie" praca w resorcie edukacji narodowej /jaka szumna i dostojna nazwa!/ - to powiedziec wprost, ze zyje sie na granicy minimum socjalnego. "Ja nie zarabiam, ja dostaje jalmuzne" mowi asystent rozpoczynajacy prace na uczelni. "Jaka praca taka placa" - zlosliwie replikuje jego rowiesnik, zatrudniony w firmie prywatnej. I oto klasyczny spor o zasady sprawiedliwego wynagradzania, o tresc pojecia "sluszna placa".

Kiedy kilka tygodni temu Janusz Czapinski, profesor Uniwersytetu Warszawskiego rozpoczynal swoja akcje protestacyjna spektakularnym zadaniem podniesienia pensji o 8 milionow - zapewne mial na uwadze rachunek potrzeb, a nie aspiracji. Te ostatnie moga byc wszak bardzo wygorowane i niemozliwe do spelnienia, nawet gdyby rzad siedzial na worku pelnym budzetowych pieniedzy. Ale protest naszego kolegi byl uzasadniony nie tylko motywacja jednostkowa i egoistyczna: "bo mnie nie starcza do pierwszego". Nie jest on czlowiekiem pozbawionym wrazliwosci spolecznej i orientacji w sprawach waznych dla edukacji narodowej, rozwoju szkolnictwa i nauki. J. Czapinski wiedzial co robi i nie zalezalo mu na taniej popularnosci. Uswiadamial mianowicie opinii publicznej i wladzom, ze tak dalej byc nie moze. Zwloka w podejmowaniu decyzji finansowych dzis moze nas drogo kosztowac w przyszlosci. Powrocmy wiec do budzetu. Zalozmy, ze bedzie on uchwalony na czas i z zyczliwa korekta na rzecz "budzetowki" umozliwiajaca wzrost plac, ze "walka o budzet" da 6,6 biliona zl /oszczednosci na ulgach podatkowych/, ze 300 miliardow dostana na podwyzki pracownicy wyzszych uczelni.

Zalozmy dalej, ze wzrosnie dotacja na inne cele, zwiazane z nauka i szkolnictwem wyzszym, ze rektorzy wycofaja swoj makiawelski plan zamrozenia rekrutacji na studia dzienne - powstaje pytanie jak, w oparciu o jakie kryteria, dokonac sprawiedliwego podzialu owych srodkow, zblizajac sie do idealu. Ideal - to taka sytaucja, w ktorej kazdy mialby poczucie, ze wymiana swiadczen odbywa sie wedlug zasady fair play, czyli "slusznej placy". Bowiem wszystko wskazuje, ze place sa niesluszne, oscylujac niebezpiecznie wokol bieguna "potrzeb" i to potrzeb minimalnych, oddalajac nas coraz bardziej od bieguna aspiracji. Jak wiec wynagradzac! Sprawiedliwie! Ale co to znaczy?

Czy wedlug potrzeb? Nawet Zoszczenko zartobliwie podpowiada, ze czlowiekowi potrzeba wiecej niz mu naprawde potrzeba. Owa nadwyzka wymaga orientacji w tym jakie sa obiektywne potrzeby czlowieka. Jesli tak, to od razu widac, ze potrzeby ludzi mlodych sa wieksze. Wchodza w dorosle zycie, zakladaja rodziny, powinni takze swiadczyc na rzecz starzejacych sie rodzicow w naturalnym odruchu wdziecznosci. Ale sprawiedliwosc wedlug potrzeb kloci sie ze sprawiedliwoscia oparta o zasade zaslug, bedacych wynikiem posiadanych kwalifikacji i doswiadczenia. Nalezy sie wiec przede wszystkim profesorom zaawansowanym wiekiem i stazem. Z pewnoscia, ale zaraz pojawi sie pytanie, ile wiecej. Niektorzy mowia, ze tytul tytulowi nie rowny, dorobek bywa dyskusyjny, zaslugi nie zawsze wymierne. Wiec moze roznicowac place wedle poziomu pracy dydaktycznej, publikacji naukowych, nowatorstwa idei? Istnieje pojecie "markowy profesor", to znaczy taki, ktory cieszy sie w swoim srodowisku autorytetem, a nawet slawa. Czy slawa nie wystarcza? Przeciez to taka przyjemnosc, po co zaciemniac jej blask brudnymi pieniedzmi? Ale kiedy w calym cywilizowanym swiecie zarobki ida w parze z prestizem, a nie sa z nim w ciaglym rozbracie, jak to ma miejsce od powojennych czasow w naszym kraju. Ta pozostalosc epoki PRL-u trzyma sie uporczywie. Socjologowie nazwali to zjawisko "odwroceniem statusow", oznaczajacym, ze im bardziej prestizowy zawod /lekarza, nauczyciela, profesora uniwersytetu/ tym nizsze zarobki.

A moze kryterium ryzyka byloby dobre w kreowaniu siatki plac? Jakie jest wiec ryzyko w pracy uczelnianej? Utraty zdrowia, nabawienia sie choroby zawodowej, trwalego ubytku sil, czy utraty zycia? Ryzyko jest, ale minimalne i reguluja to inne ustawy z obszaru prawa pracy. Jest ryzyko utraty poczucia wlasnej wartosci, wynikajace z zepchniecia na margines placowy i cywilizacyjny, ale za to nikt nie zaplaci.

Wyglada na to, ze brak dobrych rozwiazan, a dysfunkcjonalnosc, jesli wrecz nie absurdalnosc systemu plac nauczycieli akademickich jest oczywista dla wszystkich. Widac bowiem wyraznie, ze nie motywuje on do rozwijania skrzydel, zwiekszania wysilku, doskonalenia warsztatu, ani tez nie lagodzi dreczacego poczucia pokrzywdzenia.

Godne uwagi sa tez uboczne skutki blednego systemu plac, bedace wynikiem cichego zalozenia, ze ludzie sobie jakos poradza. Poczucie pokrzywdzenia, bezwyjsciowosci i bezradnosci w niektorych przypadkach moze przejsc w aktywnosc zaradcza polegajaca na dzialaniach sprzecznych z norma i obyczajem akademickim lub na granicy prawa. Pojawiaja sie przypadki oszustw z rozliczaniem godzin dydaktycznych, laczeniem grup, odwolywaniem zajec pod byle pretekstem, a przede wszystkim rezygnowania z dodatkowych obowiazkow, jesli sa one czasochlonne. Zdarza sie, ze wykrecamy sie od funkcji, a zmuszeni do ich podjecia wykonujemy na granicy tolerowanego minimum. A przeciez chodzi o "dawanie z siebie" czegos wiecej niz przewiduja plany zajec i rygory. Jak i kiedy ma sie odbywac ta wymiana intelektualna, gdy pedzimy na zajecia do konkurencyjnej uczelni, banku, firmy doradczej czy sklepiku. Na rodzimej uczelni pracujemy juz nie na pol lecz cwierc gwizdka, unikajac spotkan ze studentami, rezygnujac z uczestnictwa w pracach komisji i innych uczelnianych gremiow, majacych glos doradczy w wielu istotnych dla zycia uczelni sprawach.

Praca w atmosferze presji czasu, przymus podejmowania dodatkowych prac poza uczelnia, pogarszajace sie warunki fizyczne pracy /np. tlok w salach wykladowych/ rodza chroniczne poczucie zmeczenia i dyskomfortu psychicznego. Jak w takiej atmosferze myslec o swoim rozwoju, robic badania, pisac dysertacje? Nic dziwnego, ze rodza sie desperackie pomysly strajkowania, wysylania petycji i formulowania grozb pod adresem wladzy.

Byc moze dla ustalenia "slusznej placy" potrzebna jest nasza jednostkowa wiedza na temat relacji miedzy tym ile potrzebujemy a na ile zaslugujemy w relacji do tego co robia inni na podobnych stanowiskach i co w zamian otrzymuja. Porownujemy sie czesto do krajow zachodnich, pytajac ich przedstawicieli ile dostaja, ale rzadko pytamy ile pracuja. A pracuja z reguly wiecej niz my i bardziej efektywnie. Prawda jest jednak i to, ze w sytuacji niweczenia elementarnych regul sprawiedliwosci, gdy w sposob ostentacyjny i arogancki odkladane sa decyzje dotyczace poprawy systemu wynagrodzen, przestaja dzialac kryteria bardziej wyrafinowane.

Wyglada na to, ze choc na "olimpie" wladzy sporo jest osob utytulowanych - ona sama pozostaje glucha i slepa na argumenty, sprawiajac wrazenie, iz obca jej jest troska o jakosc produkowanych inteligentow i nie martwi sie ona powolnym procesem degradacji szkol wyzszych. Ktora partia umiescila nauke i szkolnictwo wyzsze na czolowym miejscu w swych programach wyborczych? A przeciez format polityka mierzy sie nie tylko dorazna efektywnoscia taktycznych posuniec, lecz atrakcyjnoscia i waga dalekosieznych celow, ktore nie zostana zagubione przy kolejnej "zmianie warty". Ktory z politykow przejdzie do historii szkolnictwa wyzszego jako bohater pozytywny? Na razie nie widac, by ktokolwiek mial takie aspiracje.