Nie jest łatwym zadaniem zdać relację z wykładu Profesora Kazimierza Ślęczki.
Uniwersytecką aulę zastąpiła sala Filharmonii, miast biurka mówiący miał do dyspozycji pulpit dyrygenta, w tle nie czerniła się tablica, ale lśniły pełnym blaskiem gotowe do użycia muzyczne instrumenty, a kwiaty, ułożone w wyszukane bukiety, w świetle kandelabrów fosforyzowały niespodziewanymi barwami. Atmosfera była podniosła i uroczysta. Zebrani widzowie spoglądali na siebie ukradkiem, wymieniając pozdrowienia i uśmiechy, ciekawi tego, co się wydarzy.
Nie był to jeden ze "zwyczajnych" wykładów uniwersyteckich, bowiem ograniczony czas przyzwalał zaledwie na szkic niezwykle rozległej problematyki (o czym świadczy licząca 511 stron książka: Feminizm autorstwa Profesora), a świąteczna aura, która mu towarzyszyła, musiała także wpływać na swoistą eliminację dysonansów, wpisanych niewątpliwie w feministyczne refleksje (szczególnie te, dotyczące diagnozy obecnej sytuacji kobiety w społecznej "wspólnocie") na rzecz wygrania tonacji konsonansowej.
Stąd też w prezentacji przez Pana Profesora osiągnięć feministycznego ruchu, szczególnie zaś w konfrontacji feminizmu tak zwanej pierwszej fali z feminizmem drugiej fali dominowała niewątpliwie postawa optymistyczna. Kobiety uzyskały większy wpływ na władzę, posiadają wyborcze prawa, mogą planować swobodnie swoją zawodową przyszłość, nie ma ograniczeń w sprawowaniu przez nie zawodowych funkcji, nawet tych zwyczajowo przypisywanych mężczyznom, mają także wolność wyboru swego prywatnego życia i "partnerskiego związku". Istnieją jeszcze, co prawda, zamknięte przed kobietami enklawy, jak na przykład menedżerskie elity, ale gdy kobiety przejdą przez odpowiednią "tresurę" (jestem przekonana, że było to ironiczne zacytowanie języka jednego z przedstawicieli owej elity), wówczas i te bariery zostaną przez nie przekroczone.
Historyczny zarys - zestawienie XIX-wiecznego i XX-wiecznego ruchu feministycznego mógł przekonywać podejrzliwych wobec sensowności działań kobiet, że ich protesty i kontestacje nie są bezowocne, że jedynie potrzebny jest czas (niekiedy stu lat), aby nastąpiły zmiany w społecznej mentalności i transformacje społecznych struktur.
Na początku wykładu Pan Profesor, odwołał się do pewnej scenki, rozgrywającej się w jednym z amerykańskich uniwersytetów. Jej bohaterowie - profesor psychiatrii i studentka - a także miejsce zdarzenia, skłoniły do bacznej uwagi. Studentka zapytała Erika H. Eriksona: czy może mieć własną tożsamość, zanim się dowie, kto będzie jej mężem. Odpowiedź jaką otrzymała, mogła, sądzę, wprawić w zdumienie, kobietę poszukującą jakiejś nowej "prawdy" o sobie samej. Usłyszała bowiem, że "tożsamość młodej kobiety jest już w znacznym stopniu określona poprzez rodzaj jej atrakcyjności i poprzez rodzaj poszukiwanego przez nią mężczyzny (czy mężczyzn), przez którego (których) chce być poszukiwana". Profesor Erikson wypowiedział znane powszechnie przekonanie, mające swe odzwierciedlenie w praktyce społecznej. Kobieta istnieje tylko w relacji z mężczyzną i zawsze ujęta w kategorie ról rodzinnych: córka, matka, żona, kochanka. Odwołując się do "atrakcyjności" kobiety i "rodzaju" poszukiwanego przez nią mężczyzny Erikson upozorował jedynie fakt, że przedstawia nowe rozumienie kobiecej tożsamości. Nowość polegałaby na tym, że stara "prawda" oprawiona została w biologistyczny kostium. A zatem dociekliwa studentka dowiedziała się, że jej tożsamość może być skonstruowana tylko w relacji z mężczyzną: to znaczy od zewnątrz, przez innego. Bo przecież "atrakcyjność" kobiety nie ma waloru obiektywnego, zależy od uznającego ją za taką spojrzenia innego. Kategoria "rodzaju" natomiast użyta przez profesora Eriksona każe myśleć o jakimś instynkcie, który kieruje ludźmi, podobnie jak zwierzętami, zabezpieczając trafny wybór swego partnera. Podobne refleksje snuł Wokulski rozpatrując swą nieszczęsną obsesję miłosną. Czy aby on i Izabela są istotami tego samego "gatunku"?
Akcentuję ten moment wykładu Pana Profesora Ślęczki celowo. Mogłoby się tak zdarzyć, że słuchający uznaliby odpowiedź profesora Eriksona za jedyny i słuszny, nowatorski, potwierdzony jego autorytetem, głos w sprawie kobiecej tożsamości.
Kłopot z Erikiem H. Eriksonem polega na tym, że z jednej strony, jako propagator idei włączenia kobiet w nurt życia publicznego wspiera ruch feministyczny, z drugiej zaś biologiczne przesłanki, z których wywodzi swe argumenty, są, mówiąc oględnie, trudne do akceptacji. Szczególnie dla tych, którym bliskie jest myślenie na przykład Luce Irigaray i badaczek z jej kręgu: optujące za różnicą płci, propagujące filozofię tożsamości przeciw taktyce i logice "tosamości". Profesor Erikson dowodzi, że kobiety z racji swej specyfiki cielesnej, płodności, macierzyńskich funkcji nastawione są bardziej niż mężczyźni na konsyliację, na zawieranie pokojowych paktów, a ich pacyfizm i wyobraźnia może nawet uchronić świat przed zagrażającymi mu, a sprowokowanymi przez niedojrzałych "chłopców", katastrofami. Kobiety, pomimo, że różne od mężczyzn, mogą i nawet powinny, pełnić te same co oni role, ale pod warunkiem, że nie wyzbędą się swojej "kobiecości" i nie będą naśladować mężczyzn. Cała szlachetna skądinąd konstrukcja myślowa profesora Eriksona załamuje się jednak właśnie ze względu na swe biologiczne podstawy.
Przed pułapką naśladowania mężczyzn, wchodzenia w stereotypowe, męskie pozycje władzy: hierarchii, podporządkowania, może zabezpieczyć kobiety nie ich biologia i jej pochodne - na przykład właściwości psychiki, trwale zdeterminowane, wedle profesora Eriksona, ale bezustannie kształtowana świadomość własnej odrębności i tożsamości zbudowanej autonomicznie i niezależnie od wzorca męskiego. W społeczeństwie eksploatacji, wykluczeń, opartym na "tosamości", a zatem takim, w którym paradygmat tego, co kobiece (nie "kobiecości"!, ta jest bowiem efektem kulturowej projekcji) został pochłonięty przez jeden, uniwersalny (męski ?) system wartości, w takim społeczeństwie kobiety wchodząc w życie publiczne, aby nie poddać się regule "tosamości", muszą stać się oporne na wszelkie taktyki i pokusy adaptacji. Czyhają bowiem na nie już gotowe drogi zachowań. Stąd też bliska jest mi koncepcja Luce Irigaray mówiąca o konieczności wypracowywania nowej etyki różnicy. I nie po to, aby separować się od mężczyzn, ale, paradoksalnie, aby poprzez ustanowienie nowej, pozytywnej odmienności między mężczyzną i kobietą obie płcie, dotychczas obce sobie i nierozpoznawalne dla siebie, mogły się ze sobą spotkać i zaakceptować swoją inność. Po to także, aby kobiety nie stawały się patriarchami w spódnicach.
Kobiety mogą zatem, tak jak muzyka, łagodzić obyczaje społeczne, nie z racji uwarunkowań biologicznych (na przykład, z faktu, że rodzą dzieci, wcale nie musi wynikać, że są "macierzyńskie"), ale stając się świadomymi siebie podmiotami w relacji z innymi podmiotami.
W swoim wykładzie Pan Profesor Ślęczka zbierał argumenty na rzecz koncepcji, wypracowanej przez Komisję w Brukseli, propagowanej także przez feminizm kulturowy, a mającej w naszym kraju ciągle niewielkie wsparcie, koncepcji dotyczącej zapewnienia kobietom 30% udziału w gremiach kierowniczych: w parlamencie, w samorządach. Bo kobiety prezentując swój sposób widzenia świata, także poprzez swoją "kobiecość"(?), mogą nie tylko zmieniać cele i metody uprawiania polityki, ale jej style i wartości. Dla feministycznego ruchu jest to kwestia wagi podstawowej. To wieloletnie doświadczenie historyczne dowiodło, że kobiety winny same (re)prezentować swoje sprawy, że muszą mówić o nich swoim głosem.
Trudno przecenić ową nić przewodnią wykładu Pana Profesora Ślęczki, tym bardziej, że wysnuwał ją w dniu święta Uniwersytetu akademik - Profesor i zarazem autor cennego, jedynego na polskim rynku, obszernego i wnikliwego kompendium wiedzy o feminizmie (feminizmach). Efekt perswazji wzmocnił misterny chwyt palinodii: najpierw bowiem Profesor zapytał, ku mojej zgrozie, czegóż jeszcze chcą kobiety, skoro tak wiele już osiągnęły, a mężczyźni przecież dbają o zaspokajanie ich potrzeb i oprawiają je w biżuterię.
I chociaż także freudowska odpowiedź "wisiała w powietrzu", bo przypominała o niej sama forma pytania Pana Profesora, zapożyczona od psychoanalityka ("czego chce kobieta?"), to przecież rozumiem, że kobiety chcą "władzy" nie po to, aby uzurpować sobie prawo decydowania o innych, ale aby móc mieć prawo przede wszystkim decydowania o sobie samych. I to prawo, bez dwuznacznych konotacji, zostało w świetle świątecznych kandelabrów wyraźnie wyartykułowane.