Feminizm u progu nowego wieku

Prof. Kazimierz Ślęczka. Fot. Wojciech Ziółkowski Czy w nadchodzącym nowym wieku feminizm odegra jeszcze jakąś rolę? Wielu liczących się na Zachodzie specjalistów nie ma co do tego żadnych wątpliwości, upatrując w feminizmie - i ekologizmie - dwie nowe orientacje, godne miejsca w panteonie przewodnich idei politycznych, z jakimi ludzkość przekracza próg nowej epoki. Inaczej w Polsce. Nasza rodzima myśl polityczna o feminizmie przeważnie nie wspomina. Czyżby aż tak lekceważono lektury zachodnie? Zapewne i to miewa miejsce, choć częściej może chodzi o przekonanie o ulotności zachodniej "mody na feminizm". W każdym razie w naszym kraju feminizm to jakoby zupełne exoticum. Kobieta ma się u nas wyjątkowo dobrze - przecież wynoszona jest na piedestał, całowana po rękach, obsypywana przywilejami prawnymi. To, o co walczyła na Zachodzie, u nas dostała podane na komunistycznej tacy, często ze szkodą dla siebie i (czytaj: czyli) rodziny. Tam - feminizm już się skończył, u nas - nawet nie zdążył na dobre się rozpocząć, gdyż jest zbędny. Próby przeszczepiania go na polski grunt to nowinkarstwo, które skończy się żałośnie.

Nie można zaprzeczyć, że wiele z tego, o co walczył pierwszy ruch kobiet przed pierwszą wojną światową i nowy feminizm w ostatniej ćwierci kończącego się wieku, doczekało się realizacji. Ale czy aż tak wiele, że już prawie nic nie pozostało do zrobienia? A może nawet osiągnięto... za wiele? I należałoby raczej z niektórych zdobyczy zrezygnować? Głosiciele tezy o końcu feminizmu i o nadejściu ery postfeminizmu tak właśnie utrzymują, powołując się także na wypowiedzi niektórych prominentnych feministek, które doszły do wniosku, że w swej walce posunęły się być może za daleko i gorzko teraz kobietom przychodzi płacić za odniesione zwycięstwa. Czyżby rola feminizmu dobiegła końca?

Rektor T.Sławek. Fot. Wojciech Ziółkowski Warto przyjrzeć się temu sporowi. Zwłaszcza że w ostatniej dekadzie pojawiły się na scenie nowe, znów bardziej bojowo nastawione feministki, które ani myślą wycofywać się ze zdobytych już terytoriów, więcej nawet, głoszą potrzebę kontynuowania walki, przerwanej w pół drogi przez ich nieco starsze koleżanki.
Ich zdaniem, negatywne skutki dotychczasowych transformacji wynikają nie z posunięcia się za daleko, lecz z niepełnego, tylko częściowego zrealizowania projektu. Feminizm, dziś coraz częściej słyszymy: ruch na rzecz równości płciowej, ma wiele jeszcze do zrobienia, i to właśnie w wieku XXI. Zwycięstwo przyniesie korzyści wszystkim, ale musi być pełne. Zmianom w sferze publicznej przyjść muszą w sukurs głębokie przeobrażenia sfery prywatnej. Bowiem w dziedzinie osobistych, zwłaszcza obyczajem i tradycją uświęconych stosunków między ludźmi zmieniło się stanowczo za mało. A zderzanie się już-nowego z jeszcze-starym rodzi napięcia, które głosiciele postfeminizmu interpretują jako negatywne skutki nadmiernych zwycięstw feminizmu.

Spójrzmy wstecz i ogarnijmy wzrokiem osiągnięcia, które tak często recytuje się w requiem dla feminizmu.

Pierwszy ruch kobiet mógłby dzisiaj istotnie czuć się w pełni usatysfakcjonowany. Zasada równych praw człowieka i obywatela stała się w krajach zachodniej cywilizacji oczywistością. Któż dzisiaj miałby czelność wzbraniać się z oddaniem w kobiece dłonie karty wyborczej pod pretekstem, że dziecku nie można dawać do rąk zapałek? A przecież jeszcze sto lat temu przekonanie o chronicznej niedorosłości kobiet w pełni uzasadniało troskliwe przetrzymywanie ich pod kluczem, w domostwach ojców i mężów, ewentualnie w celach klasztornych. Zdumiewająco szybko XIX-wieczne (i jak sądzono: odwieczne) oczywistości zamieniły się w stek bzdur i nonsensów w oczach kolejnego pokolenia, które po I wojnie światowej przejęło stery rządów. Równość kobiet i mężczyzn wobec prawa powszechnie zaakceptowano i na tym sprawę zamknięto. Jeśli uwolnione z klatki barier prawnych kobiety wolały trwać w dawnym modelu, to był to już ich wybór.

Kiedy w latach 60. zapragnęły jednak z równych praw uczynić równy użytek, natrafiły na tak irytujący opór, że musiały się po raz wtóry zorganizować. W USA powstała poważna partia polityczna, a po całym zachodnim świecie rozlała się fala protestów zwłaszcza młodych gniewnych kobiet, z której wykwitły obficie małe, często żywiołowo tworzące się grupy Ruchu Wyzwolenia Kobiet. Współczesny feminizm stał się faktem. A pod jego presją, w ciągu niespełna dwudziestu lat, znaczna część jego żądań doczekała się w krajach demokratycznych urzeczywistnienia.

Bo kogóż dzisiaj dziwi jeszcze widok kobiet we wszelkich możliwych zawodach i na wszelkich możliwych stanowiskach? Bronią się jeszcze kościoły, ale i one ustępują. Broniły się najbardziej męskie twierdze: armie, lecz dzisiaj standardem NATO jest dopuszczenie kobiet do wojskowej służby na równi z mężczyznami. Nikt dziś na widok kobiety policjantki nie sparafrazuje czcigodnego doktora Samuela Johnsona mówiąc, iż podziwia nie to, jak ona to robi, ale że w ogóle to robi. Samo wypowiedzenie takich słów mogłoby dziś w wielu krajach pociągnąć za sobą nieprzyjemne skutki dla facecjonisty, dając podstawę do oskarżenia o polityczną niepoprawność, o seksizm, a może nawet o molestowanie seksualne. Na niektórych zachodnich uczelniach profesorowie egzaminujący studentki wolą pozostawiać drzwi gabinetu na oścież otwarte .

To prawda, że bywają zawody, w których kobiety nadal są rzadkością, a na stanowiska we władzy dociera znacznie mniej osobników płci żeńskiej niż męskiej, zwłaszcza w partie szczytowe, skąd rozpościera się bardziej urzekająca perspektywa finansowa. Ale następne pokolenie kobiet kształci się znacznie agresywniej niż ich matki i obiera zawody i specjalności dotąd uchodzące za nieprzystojne niewieście. I nie mniej agresywnie od kolegów przystępuje do ataku na najbardziej intratne posady. Dla młodych kobiet równość szans i praw jest czymś tak oczywistym, iż ani myślą angażować się w staromodne utarczki uliczne matek-feministek. Szkoda na to czasu, brak też takiej potrzeby.

Rektor T.Sławek. Fot. Wojciech Ziółkowski Zwłaszcza że i w sferze prywatnej przestano im narzucać jednolity model. Chcą, to wychodzą za mąż, nie chcą, to nie wychodzą, co nie znaczy, że muszą wówczas wybierać celibat. Rodzą dzieci, kiedy przyjdzie im na to ochota, o ile w ogóle przyjdzie, bo przychodzi coraz później i coraz rzadziej. Kariera ma swoje prawa, najlepsze młode lata trzeba poświęcić na wspięcie się po jej pierwszych kilku szczeblach. Dopiero potem, ewentualnie, można będzie sobie pozwolić na potomstwo. Które zresztą nie wiąże kobiety-matki "na dobra i na złe" z panem-ojcem dziecka. Kobieta samotnie wychowująca dzieci to dzisiaj nie straszydło, lecz coraz bardziej uznawany model życiowy. Rozwody - rzecz nie straszna. Kiedy ma się własny zawód i pozycję, mężczyzna jest potrzebny jako partner życiowy, a nie opiekun i żywiciel. O ile jest potrzebny. Nie musi od razu być mężem, któremu w dodatku przyrzeka się wierność niewolnicy do końca życia.

Tak, czasy się zmieniły. O cóż tu jeszcze walczyć? Kobietom dane jest już to, o co walczyły ich babki i matki, i starsze siostry feministki. Nadeszła sjesta postfeminizmu. Nawet trochę smętna. Okazuje się bowiem, że realizowanie celów równości płciowej rodzi określone trudności w życiu społecznym. Jednak! Obrońcy tradycji mieli poniekąd rację.

Część młodych kobiet nie czuje się wolnością uszczęśliwiona. Życie na wolności kosztuje sporo wysiłku i nerwów. Trzeba samej walczyć o utrzymywanie się na powierzchni i o zabezpieczenie przyszłości. Czyż nie było łatwiej, może i przyjemniej, za cenę rezygnacji z indywidualnej wolności zdać się na wysiłki mężowskie? Byle rodziło się dzieci, otaczało je i męża troskliwą opieką... miało się spokojne życie. Pracowite, często pobożne, może i nudniejsze, ale - bezpieczne! I nie takie to proste, jak sobie myślą koleżanki feministki liberalne, które uspokajają: Żyjcie po dawnemu, jeśli tylko chcecie! Walczyłyśmy jedynie o wolność kobiet, o wolność wyboru sposobu życia, a nie o narzucanie kobietom w miejsce dawnego - jakiegoś nowego wzorca życiowego.

Czujcie się wolne, siostry. Chcecie - i macie odpowiedniego partnera w starym stylu - to żyjcie wedle wzoru waszych matek, jak Pan Bóg przykazał. Otóż nie, nie takie to proste! Życie w starym kobiecym stylu oznacza możność takiego życia także dla mężczyzn, mężów tradycyjnych kobiet. Tymczasem zastają oni na rynku pracy nie tylko konkurentów, ale teraz już też konkurentki. A te wcale nie godzą się już na to, żeby zarabiać mniej od kolegów, w dodatku aspirują do lepiej płatnych stanowisk i posad, które zgodnie z tradycją należą się mężom, żywicielom wielodzietnych rodzin, więc i ich żon, gospodyń domowych. Stary i nowy model pozostają nie tylko w teoretycznej, ale i w praktycznej sprzeczności.
Młode, nowoczesne kobiety wzruszają ramionami. To już nie ich zmartwienie. One innym niczego nie narzucają. Ale jeśli zachodzi sprzeczność interesów między nimi i innymi kobietami, to gotowe są stanowczo bronić prawa do realizowania swoich obywatelskich i ludzkich uprawnień. Tradycjonalistki mogą jedynie liczyć na szczęście, ściślej: na szczęście mężów w konkurencji na rynku pracy.

Prof. Ślęczka. Fot. Wojciech Ziółkowski Młode, nowoczesne kobiety nie przejmują się też na razie innym przepowiadanym od dawna skutkiem wyzwolenia kobiet: spadkiem przyrostu naturalnego w nowoczesnych społeczeństwach. To fakt - rodzą mniej dzieci. I to ich sprawa. Przecież są wolnymi obywatelkami i same decydują o tym, czy chcą mieć dzieci i ile. I z kim. Wara innym do tego. Jak dotąd, sytuację ratowały tradycjonalistki, dla których dzieci to naczelny cel życia i zarazem legitymacja ich istnienia. Ale tradycjonalistek ubywa. Nowy model młodym kobietom wydaje się bardziej atrakcyjny. Statystyki mówią same za siebie. Coraz mniej rodzi się dzieci w społeczeństwach, w których kobiety uzyskały równość praw i w których także ich szanse stopniowo zrównują się z mężczyznami. Jak wyjść z tej matni?

Ci, którym leży na sercu troska o biologiczną przyszłość własnego narodu, społeczeństwa, rasy, itp., usiłują ratować sytuację starą metodą: Zmusić kobiety, aby rodziły. Wszystkie, i dużo! Przecież to skutkowało przez dziesiątki wieków. Trzeba tylko odsunąć od tych egoistek nowoczesne środki kontrolowania własnej płodności, uniemożliwić aborcję, i równocześnie powrócić do presji moralnej i religijnej. Cóż... Jednak nie tędy droga, panowie (i panie)! To już nie przejdzie! Kobiety, które poczuły swą ludzką godność i obywatelską równość z mężczyznami, na dawną ideologię się nie nabiorą, a na prawne ograniczenia zareagują ponownym nasileniem feministycznej presji. Może nawet posuną się dalej?! Może same przejmą władzę? Lepiej nie stawiać ich pod ścianą!

Ale problem jest poważny. Jak go rozwiązać? Pozostaje tylko jedno wyjście: przekonać (tak, tak!) kobiety, by zechciały jednak rodzić. Nakłonić, a nie - sterroryzować. Uprosić (tak, tak)! Stworzyć im szczególne udogodnienia, aby rodzenie dzieci nie pociągało za sobą żadnych strat dla nich w drodze do kariery i samorealizacji, gdy takiej pragną. I gdy decydują się rodzić, powinny otrzymywać rekompensaty za swój trud. Odrzućmy bajeczki o naturalnym (rzekomo) powołaniu kobiety! To, że ktoś coś może robić, czego inni nie potrafią, nie znaczy, że to musi robić. W końcu podejmują się ciężkiej pracy, którą tylko one, kobiety, mogą wykonać, nie dla siebie przecież, lecz dla całego społeczeństwa. I to musi zyskać powszechne uznanie i szacunek. Ale także - społecznie gwarantowane, a nie jak dotąd uzależnione od łaski ich męża - zabezpieczenie.

Trzeba wreszcie będzie w szczególny sposób dowartościować macierzyństwo jako akt łaskawości wobec społeczeństwa, gdyż część kobiet czuje się w tej roli poniżona w swym człowieczeństwie. Rodzić to nie rzecz specyficznie ludzka, lecz zwierzęca, wszystkie samice to potrafią. Omówione kłopoty to następstwo zwycięstw feminizmu, ale w małym stopniu zmartwienie samych feministek. Kiedy słyszą, że oto mają dowód na szkodliwość odejścia kobiet od tradycją wyznaczonych im ról macierzyńsko-domowych, odpowiadają, iż wręcz przeciwnie, jest to dowód na to, że nie wolno zatrzymywać się w pół drogi. Trzeba transformacje układu płciowych ról społecznych doprowadzić do końca!

A czegóż to jeszcze brakuje tym feministkom? - pytają rozgoryczeni obrońcy krzepy narodów, kościołów czy ludzkości. Cóż, agenda nie załatwionych spraw jest zdaniem feministek nadal rozległa, a w dodatku dopisywane są do niej kolejne pozycje, z tą najważniejszą i najdalej idącą na końcu, dopisaną w zasadzie dopiero w ostatniej dekadzie: oddanie kobietom należnej im części władzy jako takiej. Ale i spośród spraw, o które feminizm walczył od dawna, wiele czeka na załatwienie. Feministki liberalne widzą potrzebę dalszej walki o ostateczne zniesienie w praktyce wszelkich przejawów dyskryminacji płciowej. Kobiety nadal w wielu wypadkach traktuje się inaczej niż mężczyzn w sprawach, w których płeć nie powinna odgrywać żadnej roli, gdyż z punktu widzenia spraw, o które chodzi, nie stanowi istotnej różnicy. Nadal kobiety zarabiają mniej niż mężczyźni, między innymi dlatego, że typowo kobiece zawody są zdecydowanie niżej płatne i że nadal znacznie trudniej przychodzi im awansować; nie mówiąc o tym, że zdarza się także, gdzie to tylko możliwe, iż opłacane są gorzej niż mężczyźni za wykonywanie takiej samej pracy. Feministki zorientowane socjalnie (i socjalistycznie) widzą rażący brak równości szans zawodowych kobiet w zestawieniu z mężczyznami, gdyż brak rozwiązań instytucjonalnych (żłobki, przedszkola itd.), które by niwelowały skutki większego obciążenia kobiet następstwami macierzyństwa. Feministki radykalne dawniejszej orientacji zwracają uwagę na utrzymywanie się przejawów męskiego szowinizmu zarówno w domu, jak i w pracy, na niechęć mężczyzn do wzięcia na siebie połowy obowiązków rodzicielskich. Denerwujące są aroganckie zachowania mężczyzn w pracy, poniżające kobiety molestowanie seksualne, wymuszanie uległości i rezygnacji z ambicji. Feminizm radykalny nowszej orientacji postrzega to wszystko w znacznie bardziej ponurej tonacji, jako przejawy opresji i wyzysku kobiet ze strony mężczyzn, gdzie ucisk obok molestowania obejmuje znacznie dotkliwsze formy postępowania - maltretowanie i gwałt. W kulturze, nauce i sztuce feminizm kulturowy także nie widzi powodu do odtrąbienia zwycięstwa.

Owszem, pokonano na ogół opory tradycyjnej kadry akademickiej i utworzono na wielu uczelniach wyższych ośrodki badań kobiecych, ale centra te nadal spychane są na margines, dysponują skromnymi środkami, choć ich dorobek po trzydziestu latach pracy jest imponujący. Ale jakże wiele pozostało jeszcze do zrobienia! Z historii powoli znikają białe plamy, które zresztą dopiero pod wpływem feministek akademickich zauważono. Socjologia, psychologia, pedagogika, wszystkie nauki humanistyczne i społeczne dopiero niedawno odkryły swą dotychczasową ślepotę na problematykę kobiecą. Sprawa zresztą ma zapewne jeszcze bardziej fundamentalny charakter. Jak utrzymują feministki filozofki, cała nauka i metody naukowe nacechowane były dotąd męską perspektywą, co już na wstępie czyniło ludzkie poznanie czymś płciowo jednowymiarowym. Być może jest nawet tak, że język, w każdym razie wszelkie dotychczasowe języki, są na wskroś męskie, co sprawia, że specyficzne kobiece doświadczenie musi pozostawać nieme. Może stoi przed nami zadanie stworzenia dopiero (odtworzenia?) języka kobiecego? Także sztuka, ale i wszelka kreacja materialna, także technika, wszystko to było dotąd tworem głównie mężczyzn i po męsku odnosiło się do człowieka i do przyrody.

Niemało więc zadań oczekuje jeszcze na rozwiązanie. A przecież mowa dotąd była jedynie o problemach typowych dla zachodnich społeczeństw. Cóż dopiero mówić o reszcie ludzkości? Gdzie kobiety żyją często w warunkach głębokiego uciemiężenia i upokorzenia, niewyobrażalnych dziś już w kręgu kultury europejskiej? Gdzie kwitną złowrogie procedery opresji i wyzysku seksualnego i ekonomicznego kobiet? Zaś w całym świecie krzewi się handel żywym towarem, rozkwita przemysł pornograficzny, maltretujący kobiety i dzieci, niewolnictwo kobiet uchodzi nadal za rzecz normalną. Trzeba mobilizować wysiłek całego zachodniego świata, organizacje międzynarodowe, międzyrządowe i pozarządowe, do walki z tymi złowrogimi zjawiskami. Udało się wprowadzić zagadnienie przemocy wobec kobiet, a także płciowej równości do programu działań ONZ-u, a także Unii Europejskiej. Nie czas na wytchnienie, przeciwnie, trzeba wzmagać wciąż presję!

Czy jest jakaś wspólna klamra, spinająca wysiłki różnych orientacji feminizmu, coś, co jako cel nadrzędny mogłoby być dobrą podstawą dla urzeczywistnienia całej zaległej agendy, z którą feminizm przekracza próg XXI wieku? Wydaje się, że rolę taką może spełnić sztandarowe hasło nowej orientacji feminizmu lat 90.: Kobiety, bierzcie władzę! Władza leży już na waszej dłoni, trzeba tę dłoń tylko mocno zacisnąć! Teraz już nie chodzi o samo wpływanie na władze, o legalistyczne podchody, o lobbystyczne zabiegi i inne taktyczne manewry, dzięki którym udawało się i udaje nakłaniać rządzących do pozytywnego reagowania na potrzeby kobiet. Kobiety muszą sięgnąć po władzę samą! Nie należy osłabiać presji, dopóki udział kobiet we władzach wszelkich szczebli nie osiągnie 51%. Przecież tyle kobiet liczy średnio ludzkość. "Na ogień odpowiedzcie ogniem!" - wzywa kobiety młoda feministka nowej generacji, Naomi Wolf.

Właściwie dlaczego uczestnictwo kobiet we władzy miałoby zrównać się z ich udziałem w całej populacji? Przecież w wielu rolach społecznych proporcje płci odbiegają od ogólnej średniej. Dlaczego ten akurat podział pracy, uznawany od wieków, miałby być zły? Przecież są różnice między płciami. Tylko kobiety rodzą - i to jest ich robota. A mężczyźni w zamian parają się rządzeniem - i to była zawsze robota męska. Jedno i drugie to ważne rodzaje pracy dla wspólnego dobra społecznego.

Otóż nie taki to zwykły podział pracy, bo i władza to nie byle jaka praca. Władza to możność decydowania o zasadach rozdziału dóbr, o sposobie organizowania życia całego społeczeństwa, o kierunkach przyszłego rozwoju ludzkości, o stosunku do przyrody, o stosunku jednych państw do drugich, o pokoju i wojnie! Władza umożliwia dyktowanie podziałów ról, na przykład według płci. Czyż jest się czemu dziwić, że rządzący od wieków mężczyźni wepchnęli kobiety do nisz indywidualnie przez siebie kontrolowanego życia prywatnego? Dość tego! Rzecz jasna, nie chodzi o rewanż, o odpłacenie pięknym za nadobne, o odwrócenie zniewolenia. Kobiety wyzwalając siebie chcą wyzwolić wszystkich, także mężczyzn, od deformującego uścisku dotychczasowych struktur społecznych. 51%, nie mniej. Ale i nie więcej. W końcu mężczyznom też należy się ich udział, kobiety nie są mściwe.

Nawet gdyby chodzić miało jedynie o tę rachunkową, statystyczną sprawiedliwość, to nie widać dziś wystarczających racji, by przeciwstawiać się temu żądaniu. Płeć nie pozostaje w żadnym istotnym związku ze zdolnością do sprawowania władzy, łączenie tej ostatniej z męskością zasadzało się, dzisiaj to widać jak na dłoni, na czystej uzurpacji. Powoływanie się na konieczność pełnienia przez kobiety innej, wykluczającej się jakoby z rządzeniem, misji okazuje się dziś argumentem niedorzecznym. Ani bowiem misja ta nie jest naczelnym zadaniem czy powinnością każdej kobiety, ani dylemat: albo rodzić, albo rządzić, nie jest prawdziwy. Można jedno i drugie, zwłaszcza gdy mężczyźni wywiązywać się będą z macierzyńskich obowiązków wobec dzieci. Nie gorzej od kobiet to potrafią. Jest rzeczą wolnego wyboru kobiet ewentualna chęć pełnienia władzy i nie widać żadnego uczciwego powodu, by im to utrudniać. A że przez tysiąclecia troskliwie hodowano w nich lęk przed udziałem w rządzeniu, nie wydają się przesadne żądania, by w okresie przejściowym (jakieś dwa pokolenia?) tworzyć specjalne regulacje kwotowe, ułatwiające kobietom start. Dopiero kiedy zadziała faktyczna równość szans na uzyskanie równego przygotowania w staraniach o władzę, będzie można rusztowanie "pozytywnej dyskryminacji" zdemontować i pozostawić sprawę dostępu do władzy grze czystej konkurencji na podstawie faktycznie równych szans.

Mają jednak feministki (i wspierające je szersze kręgi społeczne) także szczególne, dodatkowe powody, aby głosić potrzebę równego udziału obu płci we władzy. Po pierwsze, nie bez racji utrzymują, iż tworzenie rzeczywistych warunków dla realizowania równości płciowej na wszystkich obszarach życia społecznego może efektywnie zostać doprowadzone do końca jedynie przez same kobiety. Mężczyźni mają za dużo do stracenia. Dopiero po pewnym czasie odkryją, że korzyści odnoszą obie płcie, a więc ludzkość.

Po drugie jednak, ludzkość w innym jeszcze sensie może zyskać na władzy kobiet. Istnieje szczególna, kobieca perspektywa postrzegania świata, do tej pory izolowana starannie w sferze prywatnej, z dala od bitewnego zgiełku polityki i polityków. W sferze publicznej dominowało męskie spojrzenie na świat, utożsamiane po prostu z perspektywą polityczną i publiczną jako taką. Skutki były zgubne dla wszystkich. Agresja, chęć dominacji za wszelką cenę, dążenie do podboju przyrody i innych ludów, narodów, stanów i klas społecznych, także za cenę prześladowań, wojen i uśmiercania ludzi i przyrody - to uchodziło dotąd za nieodmienne cechy polityki jako takiej, rządzenia. Ludzkość zabrnęła jednak współcześnie na skraj przepaści. Nawet męscy politycy to zrozumieli i ich ręka zawahała się, i waha się nadal, w drodze ku czerwonym przyciskom silosów atomowych. Ale kominy, kominy ich fabryk i rury wydechowe ich samochodów nadal dymią, resztki lasów padają pod toporami goniących za zyskiem przedsiębiorców i gwałcicieli przyrody, nieokiełznana konsumpcja wypełnia atmosferę dwutlenkiem węgla i dziurawi warstwę ozonową, wszystko to zbliża nas stopniowo i nieuchronnie ku śmierci ekologicznej. Zawzięta konkurencja podmiotów gospodarczych, typowo męska kogucia walka na śmierć i życie, uniemożliwia porozumienie. Lepsza śmierć wszystkich, niż wspólnie wynegocjowane ustępstwa i odstąpienie od dotychczasowej gonitwy. Tak, to naprawdę skończy się tragicznie. Chyba że Chyba że świat i ludzkość uratują kobiety. Kobiece kobiety, które wprowadzają do władzy, do rządzenia zupełnie inny styl, a może - co daj Boże - także inną hierarchię wartości.

Tego rodzaju nadziejom feministycznym wyszli nieoczekiwanie na przeciw, choć nie podzielając w pełni kobiecych oczekiwań, męscy w większości biurokraci. Odkryli, że sprawowanie władzy jako takie może tylko zyskać na dopuszczeniu do władzy kobiet. Pod jednym warunkiem: że tych kobiet we władzy będzie dużo, naprawdę dużo.

Kobiety od dawna bywały we władzach społeczeństw patriarchalnych, czasem nawet u steru. Ale zdarzało się to wyjątkowo i przeważnie w pojedynkę. Niektóre okazywały się w tym fachu wyjątkowo sprawne. Ale - jak to się zazwyczaj słyszy w komentarzach - za cenę rezygnacji z kobiecości. W polityce albo się jest męskim, albo się przegrywa. Kobieta rzecz jasna może przyjąć - choć tylko wyjątkowo - męskie standardy i sposoby postępowania, a nawet myślenia. Czasem je po prostu posiada. Jeśli jednak tak się rzeczy mają, to cóż może dać wprowadzanie kobiet na siłę, w większej ilości, do instytucji władzy? Oczywiście można spodziewać się, że odniosą sukcesy w realizowaniu programów korzystnych bardziej dla kobiet niż mężczyzn. Ale styl i metody pozostaną te same.

Otóż nie. W czwartym już programie działań na rzecz znoszenia dyskryminacji kobiet Unia Europejska założyła tzw. mainstreaming, czyli wprowadzanie kobiet do wszystkich głównych nurtów życia społecznego. Ma to oznaczać m.in. doprowadzenie do tego, aby w każdym ciele decyzyjnym znalazło się minimum 30% kobiet. Dlaczego akurat tyle? Z badań ekspertów wynika, że liczba ta stanowi masę krytyczną, po przekroczeniu której obecność kobiet zaczyna w istotny sposób modyfikować styl i sposób działania gremiów rządzących. Ciała te sprawniej i szybciej podejmują decyzje, które w dodatku mają charakter możliwie jak najmniej konfrontacyjny, pozostawiają zatem zainteresowanych bez poczucia jednostronnej przegranej. Zamiast walk o prestiż i demonstrowania przewagi strony wchodzą szybko na drogę poszukiwania konsensusu przy zredukowaniu do minimum i sprawiedliwszym rozłożeniu kosztów i strat każdego uczestnika. Innymi słowy, z punktu widzenia czystej techniki zarządzania jest to ogromna korzyść. A to są w stanie zrozumieć nawet najbardziej okopani na męskich pozycjach biurokraci. Feministki w swych żądaniach, a raczej ich motywacji, idą jednak dalej. Niemniej to nieoczekiwane wsparcie jest oczywiście przydatne i czyni ów podstawowy punkt programu feminizmu na wiek XXI - wprowadzenie kobiet w sprawiedliwej proporcji do wszelkich władz - bardziej uniwersalnym: Same feministki spodziewają się, że udział kobiet zwłaszcza w polityce zmieni nie tylko jej styl, który sam w sobie stale zagrażał dotąd i zagraża konfrontacją, a więc wojną, a więc - obecnie - zagładą ludzkości. Oczekują, iż kobiety zmienią cele polityki, gdyż wniosą do niej inną niż dotychczasowa hierarchię wartości. Krótko mówiąc, u kobiet na czele wartości stoi życie ludzkie, życie każdej jednostki ludzkiej. Szerzej zaś - wszelkie życie ma dla nich znacznie bardziej oczywistą wartość niż dla mężczyzn, i dlatego kobiety są także znacznie bardziej wrażliwe na wartości środowiska. Nie tylko ze względu na życie ludzi, ale ze względu na wartość przyrody jako takiej. Ich dewizą jest: Jeśli coś może istnieć, niech istnieje nadal! Gdyby to miało okazać się prawdą, można by z opanowaniem przez kobiety władzy w świecie, zwłaszcza politycznej, łączyć nadzieję na uratowanie ludzkości przed zbiorowym samobójstwem. Kobiety mając do wyboru uratowanie ludzkości od zagłady za cenę rezygnacji z dotychczasowego żarłocznego rozwoju gospodarczego i awanturniczego postępu technicznego, za cenę zrezygnowania raz na zawsze z rozwiązywania sporów metodami agresji i szantażu, bądź też postawienie wszystkiego na jedną kartę, byleby zachować honor i utrzymać dominację jednej części ludzkości nad drugą, pójdą raczej pierwszą drogą; mężczyźni - raczej drugą.

I tu budzi się zasadnicza wątpliwość, nawet jeśli założyć, że te nadzieje łączone z kobiecością nie są mylne. Jeśli kobiecość to nie genetycznie wrodzony kompleks cech psychicznych, lecz rodzaj kulturowy (gender), czyli wytwór socjalizacji kobiet - a tak dzisiaj najczęściej uważają feministki w odróżnieniu od staroświeckich piewców odwiecznej kobiecości (das ewig Weibliche) - to należy się spodziewać, że po zmianie warunków socjalizacji kobiety utracą to, co dotąd nazywano kobiecością. Wiele na to wskazuje, że szereg typowych cech "kobiecych" ma związek z wychowywaniem kobiet w warunkach poddaństwa i odizolowania od sfery publicznej. Podobnie kobiece cechy spotyka się u ludów podbitych i skolonializowanych, u niewolników, u grup społecznych usytuowanych u dołu hierarchii społecznej. Kobiecość okazuje się nie tyle kulturowym rodzajem płciowym, ile raczej kulturowym rodzajem poddańczym (w opozycji do rodzaju panującego). Kiedy ktoś dotąd poddany staje się panującym, zanikają u niego cechy rodzajowe poddaństwa, a przecież to na ich wniesienie do stylu rządzenia liczono. Czyż nie tak właśnie dzieje się zazwyczaj, kiedy jakaś grupa rasowa, religijna, etniczna, narodowa wyzwala się ze społecznego podporządkowania i sama zaczyna panować? Czyż nie słyszymy stale, że kobiety u władzy zaczynają przejawiać typowy syndrom cech panującego (czyli: męskich)? Gdyby tak miało być, nadzieje łączone z kobietami mogłyby się spełniać jedynie w krótkiej perspektywie, dopóki panująca osoba zachowuje jeszcze cechy wyniesione z poddaństwa. Potem przejmuje cechy osoby panującej, czyli cechy uważane dotąd (niesłusznie) za męskie, i korzyść z wyniesienia kobiet do władzy przemija

Istnieje jednak podstawa, by po kobietach spodziewać się czegoś innego, zwłaszcza w przypadku wejścia ich do władzy w znaczącej liczbie. Nie wszystko w tym, co składa się na tzw. kobiecość jako rodzaj kulturowy (gender, kulturowa tożsamość płciowa), ma swe źródło w od wieków trwającym poddańczym statusie płci żeńskiej, nie wszystko więc jest skazane na zaniknięcie po zniknięciu poddaństwa kobiet. Istotna składowa płciowego rodzaju kulturowego (odróżnijmy go od poddańczego rodzaju kulturowego) ma swe źródło w czymś, co trwale i niezmiennie różni kobiety od mężczyzn - w różnicach biologicznych. Nie w genach jednak jako takich, nie o wrodzone jakoby różnice psychiczne tutaj chodzi. Chodzi o psychiczne skutki dziedziczonych genetycznie różnic somatycznych, skutki, do których w społecznym rozwoju osobnika prowadzi biologiczna różnica między byciem samicą a byciem samcem. Spośród nich - choć wszystkie zasługują na baczną uwagę - na pierwsze miejsce wysuwa się zdolność do macierzyństwa.

Teza, iż kobiety cenią znacznie wyżej życie ludzkie niż mężczyźni, albowiem to one je tworzą, uległa dziś już zbanalizowaniu. Słyszy się nawet, iż mężczyźni, zawistni o tę jedną faktyczną i nieusuwalną przewagę płci żeńskiej, mają nastawienie wręcz wrogie życiu. Skoro nie potrafią życia dawać, w rewanżu je odbierają, niszczą, mordują. Stąd ich zamiłowanie do wojaczki, do zabijania. Wprawdzie ten pogląd może nie być fałszywy, ale sam przez się nie wydaje się oczywisty. Może natomiast znaleźć głębsze ugruntowanie, ku któremu prowadzi od pewnego czasu wysiłek analityczny myśli feministycznej.

Dawanie życia (a także - karmienie piersią, a także - sposób uczestniczenia w stosunku płciowym) zmusza kobietę do innego rozumienia swego człowieczeństwa, a zatem - człowieczeństwa w ogóle. Stąd nie tylko życie ludzkie, ale w ogóle życie, ale w ogóle przyroda stanowią inną wartość dla kobiet, a inną dla mężczyzn. Mężczyźni sytuują się w opozycji do życia, do przyrody, gdyż pozostają w opozycji do cielesności w samym człowieku. Kobiety, poprzez z gruntu odmienny stosunek do własnego ciała, wykazują generalnie stosunek symbiotyczny do życia, do przyrody, do materii w ogóle. Mężczyźni swe istnienie opierają na walce z materią w sobie i wokół siebie, kobiety - na współodczuwaniu i współbyciu z nią. Dlaczego?

W świecie współczesnym nadal dominuje kartezjańskie pojmowanie człowieczeństwa. Cogito, ergo sum - tak mógł powiedzieć tylko mężczyzna. Człowiekiem jest się, bo się myśli, bo się - jest myśleniem, jest się - rozumem. Ciało to element przydany człowiekowi, istniałoby się nawet wtedy, gdyby istniał sam tylko rozum. Mężczyzna taki ma właśnie stosunek do ciała. Ciało to moje narzędzie, podobnie "moje", jak np. moje okulary, albo mój nóż, albo mój samochód. Dopóki dobrze służy, wszystko jest w porządku, ale kiedy zaczyna odmawiać posłuszeństwa, np. choruje, wtedy wywołuje irytację. Nie jest dość posłuszne mnie, rozumowi, człowiekowi. Pod tym względem Kartezjusz wpisuje się w tradycję Augustyna niechęci w stosunku do własnego ciała, Plotyna wstydu, że się ma ciało. Racjonalistyczna redukcja człowieka do rozumnej psychiczności to konstrukt typowo męski.

Takie pojmowanie swego człowieczeństwa u kobiety musi okazać się dla niej zabójcze. Dlatego większość kobiet ma zasadniczo odmienny stosunek do własnego ciała. Kobiety ze swoim ciałem się utożsamiają, ich ciało to one same. Cechuje je tkliwość wobec ciała, własnego, ale wobec tego także - innych ludzi. Kobiety odczuwające po kartezjańsku mają zasadniczy problem z akceptacją ciąży, a potem laktacji. Oto w ich ciele toczy się proces przyrodniczy, nad którym zupełnie nie panują. To przyroda posługuje się nimi. Inne procesy dyktowane przez przyrodę, jak jedzenie, picie, spanie, stosunki seksualne, są w istotny sposób skulturyzowane, zależą także od podmiotowej woli człowieka, zarówno kobiety, jak i mężczyzny. Wtedy jeszcze rozum (kultura) panuje nad cielesnością, nad przyrodniczością doczepioną do człowieka. Natomiast od momentu koncepcji w kobiecie rozgrywa się czysto przyrodniczy proces, w którym kobieta uczestniczy przedmiotowo. Czysto zwierzęcy proces, dodają matki nie akceptujące swego macierzyństwa. Podobnie jak później w okresie laktacji. Kartezjański człowiek od zwierzęcia przede wszystkim różni się. Kobieta-człowiek ma ze zwierzęcą samicą, każdą samicą coś zasadniczo wspólnego. Kto utożsamia się wyłącznie z rozumem, ten musi z odrazą myśleć o samiczej płci, u siebie, jeśli się jest kobietą, u tych pół-ludzkich istot, jeśli się jest mężczyzną.

Ciąża przypomina pod wieloma względami chorobę. I mężczyzna tylko takie procesy naturalne zna jako zachodzące w jego ciele, a zatem - tylko wrogie mu procesy naturalne. W dodatku kobiecie przychodzi zaakceptować fakt, że to w jej ciele rośnie, rozwija się, korzysta z niego inne, cudze ciało. Mężczyzna zna w swoim ciele tylko jeden rodzaj cudzego życia - pasożyty. Kobieta - jeśli nie chce popaść w zupełny rozdźwięk aksjologiczny z samą sobą - musi traktować płód w sobie nie jak pasożyta, lecz jak innego człowieka. To udzielanie cudzemu osobnikowi samej siebie, własnego ciała, trwa potem nadal w postaci karmienia go produkowanym przez siebie pokarmem. Dla mężczyzny jest to - wymuszona przez przyrodę na kobiecie - zgoda na kanibalizm. Jest to bowiem dawanie własnego ciała na pożarcie innej (ludzkiej) istocie.

Mężczyźni są (na pozór?) w komfortowej sytuacji. Nie muszą tego wszystkiego akceptować. Mogą odnosić się do własnego ciała czysto instrumentalnie. Kobiety - oczywiście też mogą, i niektóre, natchnione kartezjańskim rozumieniem człowieczeństwa, tak czynią. Ale wówczas przeżywają dramat. Z reguły uciekają od macierzyństwa, a jeśli już im się przytrafi, cierpią wewnętrznie, z trudem przezwyciężając nienawiść do dziecka, o ile w ogóle im się to udaje. Jest jednak inne wyjście, zrozumiałe u kobiet, i najczęściej występujące. Trzeba przedefiniować człowieczeństwo i stosunek człowieka do zwierzęcości. Człowieka przestaje się definiować poprzez opozycję do zwierząt, do przyrody, do własnego ciała. Człowieka pojmuje się jako rodzaj bytu przyrodniczego, rodzaj zwierzęcia, istotę równie cielesną, tyle że o szczebel wyżej stojącą, zwierzę rozumne. Jeśli ktoś chce - obdarzone duszą. Ale duszą, która coś znaczy tylko w symbiozie z ciałem. Zresztą kobiety łatwiej zapewne wierzą, iż duchowość jest czymś powszechnym w przyrodzie, tyle że w człowieku bardziej skumulowanym. Spinoza był bardzo kobiecym filozofem. Dodajmy, że także seks przyucza kobiety do akceptacji gościnnego użyczania własnego ciała innemu człowiekowi. Mężczyźnie jest i to zasadniczo obce, a u homoseksualistów często zauważa się inne "kobiece" cechy psychiczne.

Z tych wszystkich wyżej przytoczonych względów kobieca definicja człowieczeństwa ciąży ku przyrodzie i ku gradualizmowi, męska - ku rozumowi, duchowości i radykalnemu dualizmowi. Jeśli prezentowane domniemania są trafne, oczekiwanie, iż kobiety po wejściu do polityki nie tylko ulepszą ją technicznie, ale zmienią w ogóle jej cele, może samą jej istotę - i przez to uratują ludzkość - może być jak najbardziej uzasadnione. W tej sytuacji należałoby się jedynie cieszyć, że - nie zastraszony i pełen chęci do dalszej walki - feminizm przekracza próg nowego wieku, wysuwając radykalne żądanie: Kobiety do władzy! I sukcesu w tym ich dążeniu należałoby im, i nam wszystkim, tylko życzyć. Oby wygrały!