CZĘŚĆ II WYPRAWA NA GOBI

ZE STUDENTAMI PRZEZ AZJĘ

Droga, nowym białym mikrobusem, trwała parę dni. Celem wyprawy był Ałtaj ze słynnym wąwozem Ełynam w paśmie Gurwan Sajhan oraz piaski Hongorels w Południowo-Gobijskim Ajmaku, którego stolicą jest Dałanzadgad. W drodze powrotnej mieliśmy zwiedzić Harhorin.

Kierowca wybrał urokliwą trasę z Ułan Bator przez miasteczko Sangijndalaj i Haszaat. Po drodze zatrzymujemy się co kilkadziesiąt kilometrów przy magicznych kopcach „owo” składających się z kamieni, drewna, flaszek, rogów, kości, puszek, szmat, sztucznych rąk i nóg oraz z wystających wysoko patyków z ofiarnymi szalami „hatykami”. Odbywamy razem z podróżującymi Mongołami rytualny obchód każdego kopca. Trzykrotne obejście zapewnia szczęście w podróży. Składamy jak wszyscy ofiary z monet. Odpoczywamy, wypytujemy, robimy zdjęcia i ruszamy dalej. Po drodze obserwujemy step, góry, jurty, koczowników ze stadami i dziką zwierzynę. Ajmak centralny i leżący na południe od niego ajmak Dundgou są bogate w zwierzynę tak domową jak i dziką. Co parę kilometrów widzimy rodzinkę żurawi jak dostojnie kroczy nieopodal drogi (do obiadu naliczyłem 52 żurawi), bardzo często widzimy stojące na skałach czy pagórkach orły birkuty, ale też i inne mniejsze drapieżniki. Nieraz przejeżdżamy kilka metrów od nich i nie zrywają się do lotu. Wielokrotnie spotykamy duże kolonie świstaków.

Około południa trafiamy do jurty będącej przydrożną restauracją. Nie ma gospodarzy. Wszyscy pojechali na powiatowy „nadam”, który odbywa się parę kilometrów stąd. Chcemy to koniecznie zobaczyć. Jedziemy. Na stepie wielkie koło ogrodzone linami. Widzowie obstawili krąg na którym trwa finał zawodów zapaśniczych. Skończyły się już zawody łucznicze. Dużo ludzi siedzi na koniach i stąd ogląda zmagania siłaczy. Większość Mongołów w pięknych narodowych strojach. Pozostała jeszcze jedna końska gonitwa. Gotują się do niej siedmioośmioletni malcy z podnieconymi trenerami. Wokoło kręgu sprzedawcy rozstawili swoje kramy. Jesteśmy jedynymi białymi którzy uczestniczą w nadamie i ludzie cierpliwie znoszą nasze pytania. Po dwóch godzinach wsiadamy do naszego mikrobusu.

Rytualny obchód wokół kopca 'owo' – na szczęście
Rytualny obchód wokół kopca „owo” – na szczęście

Im dalej na południe, tym mniej jurt, owiec, koni i dzikiej zwierzyny. Ziemia pustynnieje, coraz mniejsza i rzadsza trawa, lecz ku naszemu zaskoczeniu widać mnóstwo oczek wodnych. Jechaliśmy bowiem po wielkich burzach, więc często spotykaliśmy błota, bajorka i większe rozlewiska z wodą mętną jak kawa z mlekiem. Taka woda po kilku dniach wysycha.

Im dalej, tym więcej spotykamy padłych zwierząt. Leżą pojedynczo przy samej drodze, ale też w oddaleniu, w stepie. Jedne obgryzione przez drapieżniki inne zasuszone w całości. Najczęściej leżą owce i konie, ale coraz częściej wielbłądy. Moi studenci stają, oglądają, robią zdjęcia i widać, że są tym zimowym dramatem wstrząśnięci. Ale czy to dramat tylko głodowy? Spotykamy przy samej drodze trzy wielbłądy, smutne, wyschnięte, skóra i kości, jeden całkiem oblazł z sierści. Stoją jak by czekały od ludzi ratunku. Padną za godzinę, za dzień. Jedzenia mają w brud, ale nie jedzą, a więc zabija je choroba.

Dalej zobaczymy przy jurtach zmartwionych koczowników i przerzedzone stada. Zamiast stu koni widać kilkanaście. Pytasz ile mu padło – milczy. Dwa, trzy razy spotykam jurty prawie bez zwierząt. Ileż to lat trzeba by się stado odrodziło. A może taki pasterz już nie odbuduje stada i rzuci step by zaludnić miejskie slamsy?

Umówiliśmy się z kierowcą, że będziemy się zatrzymywać przy jurtach, bo chcemy poznawać życie Mongołów od różnych stron, ja chcę prowadzić wywiady. Kierowca wymiguje się, udaje że nie widzi jurty – pewnie ma własny plan, chce pędzić cały dzień aż do wyczerpania benzyny. Staje w smutnym miasteczku przy stacji paliw. Mamy wielkie szczęście bo jest benzyna. Obchodzimy miasto i szybko wracamy do samochodu.

Jeśli sielska, stepowa Mongolia jest urocza, piękna, dziewicza i niepowtarzalna, to miasteczka mogą odstraszyć najgorętszego folklorystę i antropologa, największego przyjaciela Mongolii. Wokół stałych zabudowań brudno, śmierdząco, odpychająco. Pełno kości i baranich łbów, rozrzucone żelastwo, szkło, kamienie, łajno zwierzęce i ludzkie. Każdy plac i ulica wyglądają jak śmietnik. Na tym bawią się psy i dzieci. Tu chyba nikt nigdy nie sprząta. Miejscowi mają zupełnie inne poczucie estetyki, higieny, porządku.

 	Powiatowy 'nadam' to dobra okazja do przyodziania się w narodowe stroje
Powiatowy „nadam” to dobra okazja do przyodziania się w narodowe stroje

Jedziemy dalej – kierowca zapowiada restauracje, będzie późny obiad. Widzimy rząd drewnianych budek i kilka małych jurt. W każdej warzą się pierogi z mięsem baranim zwane tu "buzy". To chyba najzdrowsze i najsmaczniejsze mongolskie danie. Prosto z gorącej wody idzie na stół dwanaście buzów, do tego serwują zieloną herbatę lub słoną herbatę z mlekiem. Są i inne smakołyki ale nie wszyscy nasi zamawiają jedzenie, bo razi ich wnętrze owych barów. Na placu zatrzymują się inne ciężarówki. Goście są serdecznie zapraszani do wnętrza. Skupisko barów położone jest u stóp wysokiej skały. Wyrasta ona nagle z ziemi i jest imponująca. Chcę zapisać jak się nazywa. Pytam o to Tungę. Ta odpowiada:

– Nie wolno wymawiać nazwy góry, gdy jesteś u jej podnóża!

Jedziemy więc dalej. Powoli wyłania się wielkie pasmo gór. Z mapy wygląda, że zbliżamy się do Ałtaju. Pytam o nazwę. Tunga znów przypomina mi, że nie wymienia się nazwy góry gdy jej nie minąłeś. Gdy i kolejne pytanie zbywa milczeniem, nie wiem czy ta dziewczyna nie zna owych nazw czy też rzeczywiście przestrzega rodzimych zakazów.

Mija pierwszy dzień, zapada zmierzch, wołamy do kierowcy by podwiózł nas pod jurtę. Chcemy pobyć u Mongołów. Niestety jurt nie widać. Nigdzie żywej duszy. Robi się całkiem ciemno i tracimy nadzieję, że będziemy spać pod dachem. Wreszcie koło północy błysnęło światełko. To samochód oświetlił jakieś jurtowisko. Dojeżdzamy. Jest to jurta przydrożna. Tu można za dolara przespać się w środku, a rano zjeść śniadanie. Rozespani gospodarze podnoszą się z maty, wynoszą się na pole a my pokotem śpimy na ich miejscu w swoich śpiworach.

Po śniadaniu Marcel robi awanturę szoferowi, że nas oszukał i nie podwiózł za dnia do normalnej jurty. Ten obiecuje poprawę i zawozi nas po paru godzinach do swego znajomego. Miejsce urocze. To już pustynia. Na żwirowatym podłożu gdzieniegdzie roślinka, ale gospodarz ma konie, owce i wielbłądy. Przerzedzone co prawda straszną zimą, ale ma nadzieje, że odbuduje stado za 3 lata. Przyjmuje nas nadzwyczaj serdecznie, a z nim wszyscy domownicy. Częstuje nas kumysem, serami, ciastem, słoną herbatą. My mamy dla dzieci drobne prezenty. Po długich rozmowach w jurcie gospodarz zaprasza do koni. Jego wielbłądy zostały na całe lato puszczone na pustynię. Wrócą jesienią. Będziemy więc jeździć na koniach. Studenci szaleją ze szczęścia. Wszyscy uczą nas jeździć, nawet najmłodsza córka gospodarza, która ma 4 lata, demonstruje nam wzorową postawę w siodle jeżdżąc na swoim koniu.

 Do wodopoju garną się ludzie i zwierzęta
Do wodopoju garną się ludzie i zwierzęta

Znów jedziemy. Na drodze spotykamy grupę wielbłądów jak piją wodę z wielkiej kałuży. Nie są płochliwe a jeden z nich ma drewniany grzybek w nosie. Marcel łapie za drewno i mamy wielbłąda w garści. Można przywiązać powrózek i pojeździć po pustyni. Potem spotkamy odcinek drogi gdzie mnóstwo kuraków zrywa się spod samochodu do lotu. Mongołowie od wieków wierzą, że mięso tych ptaków wyleczy każdą ranę. Już wojownicy Czingishana zabierali na wojenną wyprawę takiego ptaka by leczyć wojenne rany.

Tunga nie jest najlepszym przewodnikiem, ba można rzec, że fatalnie wypada w tej roli. Tyle się dzieje za oknem, o tyle rzeczy chcesz zapytać, ale gdy zapytasz, usłyszysz burknięcie pod nosem i tyle. Jedyny nasz przewodnik to Zorig, siedmioletni, inteligentny syn Tungi. Mówi po polsku wyśmienicie. Siedzi z nami i tłumaczy. Pyta szofera, burczącej matki i przekazuje nam to po swojemu. Gdy stajemy gdzieś przy jurcie, my czekamy w samochodzie, a szofer z Tungą popijając kumys zasięgają języka. Posyłamy wówczas małego, by się wywiedzieć o czym mówią. Mały wszystko literalnie tłumaczy (dowiadujemy się tą drogą dziwnych rzeczy o sobie).

Jedziemy wielką doliną między dwoma wysokimi pasmami Ałtaju. Dolina jest do połowy zalana wodą, więc trzymamy się twardego gruntu na zboczu. Co kilkaset metrów trafiamy na głęboki wąwóz wyryty niedawną wodą pędzącą z gór. Jedzie się okropnie. Wreszcie góry po prawej stronie się kończą. Dojeżdżamy do jurty. Stoi smutna, bez zwierząt. Gospodarze nas nie zapraszają. Wokół okropne zaniedbanie. Leżą sterty kości, zaschłe zwłoki zwierząt. W zimowniku otoczonym kamiennym murem kilka owiec leży od zimy rozdeptanych na placek, przykrytych owczym łajnem. Nikt tego nie sprząta. Jedna nędza i rozpacz. Kilometr od jurty widać dużą kolorową grupę młodych ludzi. Mongołowie nas informują, że to angielscy studenci. Idą obładowani plecakami i długą taśmą coś mierzą. Mijamy ich, nasz szofer nie chce stanąć. Pozdrawiamy się gestami.

Gdy kończy się woda i błoto, możemy przekroczyć dolinę i wjechać w pasmo Gurwan Sajhan z najwyższym szczytem liczącym 2825 metrów wysokości i dotrzeć do wąwozu Ełynam. Robi się ciemno i późną nocą jedziemy słynnym wąwozem. W końcu droga się kończy. Będziemy spać wysoko w górach. Marta, Dawid i ja gorączkujemy więc śpimy na tylnych siedzeniach mikrobusu. Kierowca na przednim siedzeniu, a Tunga z synem idą do Koreańczyków, którzy ciągle się nas trzymają. Pozostali rozkładają na ziemi karimaty i w śpiworach leżą ciasno jak śledzie jeden przy drugim. Śpią pod gołym niebem. Marcel i Maciek leżą z boków i całą noc spadają z karimat. Użyli jak pies w studni. Rano jesteśmy skostniali. Na śpiworach szron. Gotujemy na własnych butlach gazowych wodę i rozpamiętujemy noc. To rzadkie przeżycie.

Gdy słonko wzeszło i zrobiło się ciepło ruszamy zwiedzać wąwóz. Potem chcemy jechać dalej, piękny nastrój znów psuje kierowca. Nie tylko, że nie zatrzymał się na noc przy jurtach, to na dodatek zawiadamia nas, że jesteśmy na terenie ścisłego rezerwatu przyrody więc przy bramie zapłacimy za wjazd, za nocny pobyt od każdej osoby i za mikrobus. Naliczył kilkadziesiąt dolarów. Tego było za wiele. Wściekli wrzeszczymy – dlaczego nas nie uprzedza, dlaczego nas stawia w takiej sytuacji. Kierowca coś długo radzi z kolegą wiozącym Koreańczyków. Nic nam nie mówiąc – postanowili obydwaj ominąć kasy i pojechali dnem rzeki. Niedawne burze wyrównały dno rzeki tak, że mikrobusy omijając większe głazy posuwały się wolno wodną trasą. Widoki stawały się coraz piękniejsze. Chwilami wozy przeciskały się przez tak wąskie skalne wrota, że ocierały się o skały. Jechaliśmy godzinami oczarowani i oniemiali z wrażenia. Piękniejszego i dzikszego wąwozu nie widziałem. Gdy skończyły się niebosiężne skały wjechaliśmy w mniejszy wąwóz z wielkimi rozlewiskami błota. Na obszernej polanie spotkaliśmy kilka stałych domków i jurt z wielkimi samochodami i kopaczkami. To rosyjsko-mongolska ekspedycja szuka złota. Nie mieli ochoty zawierać z nami znajomości więc po krótkiej wymianie zdań nasi kierowcy ruszyli. Na najbliższym postoju obok owo, które było drzewem obwieszonym hatykami, wszyscy rzuciliśmy się do poszukiwania na piasku złota ale nikt nic nie znalazł.

 Próby nawiązania kontaktu nie zawsze zwieńczone były sukcesem
Próby nawiązania kontaktu nie zawsze zwieńczone były sukcesem

Południe spędzamy w bogatej jurcie z wielkim stadem owiec. Stoi ona tuż przy wyjeździe z wysokich gór. Może więc góry osłoniły stado przed zagładą, a może to taki świetny hodowca? Gospodarze są mili, goszczą nas i cierpliwie odpowiadają na pytania. Pod wieczór docieramy do centralnego punktu wydm czyli Hongor els. Mijamy olbrzymie jurtowisko – to międzynarodowy hotel. Tu widać dziesiątki autobusów i mikrobusów. Międzynarodowe towarzystwo – Francuzi, Włosi, Anglicy a najwięcej Japończyków i Koreańczyków. Nasz mikrobus pokonuje rzekę jaka oddziela nas od pasma wydm i jesteśmy na miejscu. Mongołowie stoją z osiodłanymi zwierzętami i czekają na turystów. Wybieramy miejsce na postój i będziemy tu koczować. Jedni ruszają – przez pasmo błota – na wysokie wydmy białego jak śnieg piasku inni siadają na wielbłądy lub konie. Ja do wieczora zbieram pustynne czerwone jagody. Miejsce rzeczywiście urocze, robi na wszystkich niesamowite wrażenie. Nocą śpimy podobnie jak w górach: część w autobusiku, reszta na karimatach rozłożonych na piachu. Rano śpiwory – jak by je deszcz polał, trzeba było długo suszyć. Mongołowie pasą obok nas wielbłądy.

Nie mają o tej porze turystów więc spokojnie warzą swoje jadło na ogniu. Najstarszy z nich Wanczig jest chyba także urzędnikiem, bo pobiera od nas opłaty za wjazd. Przy tej czynności daje się wciągnąć w znamienną dla mnie rozmowę. Mówię znamienną bo nigdy tak wcześnie rano nie zdarzyła mi się folklorystyczna okazja, niezapomnianą też dlatego, że nigdy dotąd nie zapisałem tak uroczej legendy o ałmasie czyli śnieżnym człowieku i o największej tajemnicy tych wydm olgoj horhoj. Kapryśna Tunga tym razem spisała się jako tłumacz nadzwyczajnie. Kiedy ruszyliśmy na Harhorin – byłem długo jeszcze pod wrażeniem tego krótkiego a tak treściwego wywiadu. Folklorystyczne szczęście nie opuszczało mnie w tym dniu do wieczora. Gdzie tylko stanęliśmy już miałem rozmówców. Zatrzymaliśmy się np. w małej mieścinie na obiad. Duża sala jak do siatkówki, a tylko dwa stoły. W kuchni zimne piece. Kuchnia widząc okazję obiecała przygotować posiłek za pół godziny. Trwało to na moje szczęście trzy godziny. W tym czasie oczekiwali też na jedzenie Mongołowie przy drugim stole. Rozmowa z nimi przerodziła się w zbiorowy wywiad i okazał się on dla mnie bardzo owocny.

Naszej dalszej podróży i innych wycieczek po Mongolii oraz całego pobytu w tym kraju nie da się w tak krótkim artykule opisać. Wrażenia, przeżycia, radości, trudy i klęski może w szerszym wymiarze znajdą się w przygotowanej przez studentów jednodniówce.

Ten artykuł pochodzi z wydania:
Spis treści wydania
Kronika UŚNiesklasyfikowaneNowe książkiOgłoszeniaStopnie i tytuły naukoweW sosie własnym
Zobacz stronę wydania...