Tkwimy z nosami w smartfonach. Scrollując Facebooka czy Instagrama, dajemy się ponieść algorytmowi, który podrzuca nam najczęściej coś, co ma wywołać śmiech, irytację, niepokój. Liczą się emocje, a te skłonią do pozostawienia lajka, komentarza czy nawet udostępnienia treści dalej. Media społecznościowe to pole minowe, gdzie nietrudno wpaść na fake newsa, clickbait albo grafikę wygenerowaną przez AI. O tym, dlaczego social media mają nad nami taką władzę i jak możemy próbować uodpornić się na fałszywe informacje i manipulacje niektórych środowisk, mówi dr Barbara Orzeł z Wydziału Humanistycznego UŚ. Ekspertka w dziedzinie nauk o kulturze i religii przygotowuje do druku książkę Kryzysy, media i emocje. Modelowanie nastrojów opinii publicznej w dobie fake newsów i sztucznej inteligencji, w której przygląda się sposobom tworzenia narracji w mediach, z wykorzystaniem nowoczesnych technologii. Poprzednie publikacje badaczki, wydane nakładem Wydawnictwa Uniwersytetu Śląskiego, również dotykały podobnego zagadnienia: Aplikacja mobilna jako zjawisko kulturowe (2017) oraz Co nowego w nowych mediach? (2019).
Czy Panią Doktor też zaatakował w internecie chałkoń i posty tworzone rzekomo przez kilkuletnie dzieci, którym „nikt nie złożył życzeń, bo są ze wsi”? Dla tych mniej zorientowanych dodam, że chodzi o wygenerowane przez AI obrazki z dużym koniem ulepionym z chałek czy inne treści ewidentnie nieprawdziwe i zmanipulowane przy użyciu nowoczesnych technologii.
Miałam to szczęście, że akurat mnie to zjawisko bezpośrednio nie dotknęło, bo nie korzystam aż tak często z Facebooka, jak choćby z Instagrama, ale oczywiście słyszałam o tego rodzaju treściach.
Postów tworzonych przez sztuczną inteligencję jest coraz więcej, a wiele profili udostępniających materiały, jak wspomniany chałkoń czy dzieci proszące o lajki, nawet nie kryje się z tym, że zostały wygenerowane z pomocą AI. Są to też często miejsca, gdzie np. wyłudzane są dane od mniej obytych cyfrowo użytkowników i takich, którym trudniej oprzeć się różnego typu socjotechnikom. Dużo mówimy o cyfrowej higienie i bezpieczeństwie, a tymczasem nawet tak prosta manipulacja potrafi mieć dużą siłę rażenia. Dlaczego tak się dzieje?
Faktycznie, można się w takiej chwili zastanowić, kto się w ogóle łapie na takie rzeczy? Wydaje nam się, że wszystko wiemy, rozpoznajemy nawet coś, co wygenerowała AI, a ostatecznie ludzie i tak się na coś nabiorą. Chociaż warto podkreślić, że ludzie mają już znacznie większą świadomość na temat tych zagrożeń. Sama obserwuję to u moich rodziców czy w ogóle w pokoleniu tzw. silverów, czyli osób po pięćdziesiątym roku życia. Można by nawet pomyśleć, że właśnie oni powinni być bardziej na dezinformację odporni, bo przecież żyli w czasach PRL-u, kiedy spotykali się z nią na co dzień. Rzeczywistość dowodzi jednak, że całkiem łatwo można wpaść w pułapkę tych przekazów, które jeszcze są niedoskonałe, jak te nieporadne wpisy stworzone przez AI. Dodatkowym problemem jest fakt, że dezinformacja przenosi się szybko i łatwo niczym wirus. Wystarczy jedno kliknięcie, by udostępnić fake newsa, bo przekaz wydawał się ciekawy i angażujący, a dopiero potem przekonujemy się, że być może tym jednym działaniem doprowadziliśmy do czyjejś krzywdy. Pandemia koronawirusa nam to również pokazała, podobnie jak głośny obecnie temat migracji i konfliktów zbrojnych – szczególnie biorąc pod uwagę wojnę w Ukrainie i Strefie Gazy.
Co właściwie sprawia, że tak łatwo nas zmanipulować w mediach społecznościowych, a jeden nieostrożny krok może sprawić, że wpadniemy w króliczą norę prowadzącą do fałszywych treści, pseudonauki?
Ja bym nawet powiedziała, że to jest trochę jak w Matrixie, z którego trudno jest się wybudzić. Na pewno wodą na młyn są stereotypy, zakorzenione od dekad czy nawet setek lat. Zwykle wystarczy sama kontrowersja – coś, co uruchomi emocje. Ja zresztą w swojej książce wspominam o tzw. platformach emocjonalnych, bo tym są media społecznościowe. Jest tam dużo emocji, są one „doklejone” do wszystkiego, co robimy, do każdego posta. To może być piękne uczucie, romantyczna miłość, a także jakiś niepokojący film, w którym widać przemoc. Pojawia się przy tym zjawisko desensytyzacji, czyli odwrażliwienia na to, co krwawe i brutalne. Trudno, żeby było inaczej, kiedy wygodnie siedząc na kanapie czy jedząc obiad, możemy w tym samym czasie obserwować walkę między ukraińskimi i rosyjskimi żołnierzami, słyszeć strzały i krzyki cierpiących osób w Palestynie itd. Sama byłam tego wirtualnym świadkiem, gdy przeglądałam kamery internetowe z różnych miejsc, zanim zostały one usunięte.
Wiele osób na świecie traktuje media społecznościowe, a szczególnie Facebooka, jako główne źródło informacji – nie prasę, telewizję czy radio. Dowiedziono już jednak, że algorytmy tych największych sociali, żerując na resentymentach, podsycają różne lokalne konflikty. Niedawno Sudan Południowy wyłączył na kilka dni TikToka, w związku z – jak uzasadniały władze – ryzykiem eskalacji przemocy. Parę lat temu znaleziono także dowody na to, że Facebook przyczynił się do ludobójstwa na członkach grupy etnicznej Rohingya w Mjanmie. Czy jesteśmy w stanie odzyskać świat, którego nie kreują nam media społecznościowe?
Zdecydowanie mamy do czynienia z dwoma światami: tym realnym i wirtualnym, a oba coraz bardziej się przenikają i rozmywają. W mediach społecznościowych zwykle wszystko jest idealne i wylukrowane, a przecież rzeczywistość nie jest czarno-biała. Tymczasem wystarczy rzucić jakiegoś fake newsa na podatny grunt – np. o tym, że przedstawiciele jakiegoś narodu przenoszą pewne choroby lub mają przywileje dla innych niedostępne – a wtedy łatwo o rozsianie się takiej informacji dalej. Trudno jednak takie komunikaty odkręcić. Musimy być stale czujni, śledząc wiadomości w internecie, ale nie da się ukryć, że nie każdy ma czas, by nieustannie przetrząsać sieć w celu zweryfikowania jakiegoś doniesienia. W każdej sekundzie na świecie rozgrywa się tyle rzeczy, że trudno za nimi wszystkimi nadążyć, co sprawia, że same media muszą walczyć o uwagę użytkowników. I tu często sięga się po infotaiment, czyli łączenie tradycyjnego dziennikarstwa z rozrywką. Komunikaty muszą być atrakcyjne, przyciągające, absolutnie nie nudne! Jeśli widz lub czytelnik się znudzi, to odejdzie, a zatem nie zobaczy też reklam i przestanie to przynosić pieniądze. Mówiłyśmy o emocjach i kontrowersji – to już jest widoczne również na największych polskich portalach, takich, które powinny jednak się cieszyć większym zaufaniem. Wiele razy widziałam, jak dziennikarze dużych mediów powielają nieprawdziwe informacje, a strony nie czekają na ich potwierdzenie, bo muszą działać szybko, byleby wyprzedzić konkurencję. Wszystko to sprawia, że materiały w mediach społecznościowych są dużo bardziej efemeryczne niż w tradycyjnej prasie – post czy tweet można jeszcze edytować, a jego wrzucenie to kwestia paru kliknięć. Z drukiem już tak łatwo nie jest – zmian po publikacji nie wprowadzimy, a też tworzenie artykułów wymaga więcej czasu i namysłu.
Niestety, ostatnia zmiana na fotelu prezydenta USA nie napawa optymizmem, jeśli chodzi o stan mediów społecznościowych. Mark Zuckerberg zrobił dwa kroki w tył, usuwając z Facebooka fact-checkerów, zmniejszając tym samym ochronę przed oszustwami w internecie. Elon Musk z kolei, jako właściciel X (dawnego Twittera), wszedł w sojusz polityczny z Donaldem Trumpem. Czy media społecznościowe mogą być jeszcze gorsze?
Mnie również to niepokoi. Fact-checking to najlepsza idea, jaka mogła powstać w dobie mediów społecznościowych. W ogóle w tym kontekście możemy mówić o istotnej zmianie ludzkiej mentalności i zachowań komunikacyjnych. To działanie na poziomie kodu, algorytmu, który steruje naszym myśleniem – też zresztą zalgorytmizowanym. W przypadku rządów Donalda Trumpa nie można niczego przewidzieć. Sam był przecież kiedyś zablokowany na X, ale Elon Musk przywrócił mu później dostęp do platformy. Pytanie brzmi: czy zaufamy wszystkiemu, co widzimy, czy jednak będziemy starali się sprawdzać informacje i krytycznie do nich podchodzić? Wiadomo, że deepfake’i i ogólnie materiały generowane przez AI wyglądają coraz lepiej, bardziej przekonująco, podnoszą się też umiejętności osób wpisujących prompty, by powstało coś faktycznie przypominającego rzeczywistość. Nie powinniśmy jednak udostępniać czegoś, co nam się w pierwszym odruchu spodoba, nie może to być działanie bezrefleksyjne. Ja nieraz sprawdzam, czy autor podpisany pod danym artykułem w ogóle istnieje. Zapala mi się też lampka, kiedy coś wydaje się zbyt fajne, ładne. Na szczęście wśród młodszego pokolenia obserwuję coraz więcej sceptycyzmu, a moi studenci też z większym oporem podchodzą do udostępniania materiałów, co do których nie mają pewności, czy są prawdziwe.
Jako społeczeństwo być może nabywamy higieny cyfrowej, ale gdy jakiś polityk w mediach społecznościowych powieli fałszywą narrację, szkody mogą być dużo większe i czasem trudne do przewidzenia. Parę lat temu śmiano się z pakistańskiego polityka chwalącego bezpieczne lądowanie pilota samolotu pasażerskiego – wrzucił filmik, który – jak wytknęli mu internauci – był sceną z gry GTA V. Ostatnio pojawiły się jednak dużo gorsze posty, bo takie, w których Donald Trump – głowa jednego z najważniejszych państw – zrzucił winę za wojnę w Ukrainie na… samych Ukraińców. A przecież po poprzednio przegranych wyborach ten sam człowiek doprowadził do ataku motłochu na Kapitol. Przestało być zabawnie, gdy zaczęło robić się naprawdę niebezpiecznie.
W 2016 roku, gdy Trump pierwszy raz wygrał wybory, pojawiło się pojęcie postprawdy. Już wtedy można było zobaczyć nonszalanckie podejście tego polityka do prawdy i skłonność do powielania nieprawdziwych i szkodliwych informacji. Obecnie dochodzi do tego Elon Musk – właściciel X, czyli jednej z większych platform społecznościowych, który niejako steruje obecnie władzą wspólnie z prezydentem, ale z tylnego siedzenia. Obaj mają pieniądze, władzę, są rozpoznawalni, kontrowersyjni i mają duże możliwości, by narzucać swoją narrację innym.
Czyli jesteśmy w stanie permanentnej wojny o umysły? Jako użytkownicy – nawet nieświadomie – stale jesteśmy rozgrywani przez media społecznościowe, których bronią są algorytmy i sztuczna inteligencja? Mamy jakieś szanse w tym starciu?
To trochę taka wojna wszystkich ze wszystkimi, gdzie nie ma chwili wytchnienia, bo ciągle coś się dzieje. Informacji jest po prostu za dużo, a mapa, na której się to rozgrywa, jest większa od terytorium – idąc za myślą Jorge Luisa Borgesa w O ścisłości w nauce. Zazwyczaj jednak omawiam hiperrzeczywistość i symulację za Jeanem Baudrillardem (jest wspomniany w mojej książce), który też przywołuje opowieści Borgesa o kartografach Cesarstwa przygotowujących mapę tak dokładną, że pokrywa szczelnie całe terytorium, a potem rozpada się wraz z Cesarstwem. Baudrillard uważa przy tym, że sprawy zaszły znacznie dalej niż we wspomnianej opowieści – „rzeczywistość nie istnieje”, nie ma już mapy i terytorium, zniknęła też sama różnica między tym, co rzeczywiste i tym, co wyobrażone: istnieją jedynie hiperrzeczywiste znaki podające się za rzeczywistość.
Dla mnie koniecznością było, po intensywnym zbieraniu materiałów do książki, obejrzeniu setek deepfake’ów i czytaniu tysięcy postów, zrobienie sobie cyberdetoksu. Naprawdę warto się czasem po prostu wyłączyć. Gdybym miała wskazać porady, jak walczyć z dezinformacją i fake newsami, to przede wszystkim powiedziałabym: korzystajmy z głowy, własnego mózgu. Trochę nas smartfony i internet w zasięgu ręki rozleniwiły, a powinniśmy ćwiczyć pamięć, analizować to, co się wokół nas dzieje, zamiast tylko chłonąć obrazki podczas scrollowania Facebooka czy Instagrama. Niby jednym kliknięciem możemy coś sprawdzić w Wikipedii czy na innej stronie – i to jest cenne – ale mamy jednocześnie do czynienia z wtórną analfabetyzacją, bo za mało sami myślimy. Od bańki informacyjnej raczej nie uciekniemy, bo sami ją tworzymy, ale edukacja, sprawdzanie i weryfikowanie informacji to podstawa. Trzeba uważnie czytać i zastanawiać się, na co trafiamy w sieci. Problem m.in. z antyszczepionkowcami podczas pandemii wyraźnie pokazał, że nie można tego bagatelizować. Kluczem są też dobra komunikacja i wartościowe źródła informacji – sprawdzajmy, skąd pochodzą informacje. I nie ulegajmy dominacji mediów, bo tam wszystko musi być musujące, chrupiące, działające na zmysły, a to niebezpiecznie przytępia nasze zmysły. I chyba dodałabym, że mimo wszystko trzeba mieć większą wiarę w siebie i ludzkość – nie dać się zwariować i opanować negatywnym emocjom i przekazom.
Bardzo dziękuję za rozmowę.