Chrześcijańskie przekonanie o tymczasowości życia doczesnego zyskiwało inne znaczenie, przygotowujące grunt pod to, czemu 200 lat później nadadzą kształt filozofowie Oświecenia. Wówczas, na początku XVI wieku, pisze poeta, którego dzisiaj czytamy, „domy tylko udawały, / że nie są statkami”, w pokojach „rozsychające się meble objawiały / deski pokładowe” i „gdziekolwiek człowiek spojrzał, / we wszystkim był statek” (s. 7). Dzieje wyprawy zapisał Antonio Pigafetta, zamożny awanturnik, który właściwie w ostatniej chwili wskoczył na pokład statku Magellana, obiecując admirałowi prowadzenie kroniki. Z zadania wywiązał się znakomicie i być może to zobowiązanie pozwoliło mu wytrwać do końca: gdy po niemal trzech latach jedyny z pięciu statków wpłynął do hiszpańskiego portu, Pigafetta był jednym z 18 ocalałych spośród 270, którzy rozpoczęli wyprawę. „Nasze statki są z rodzaju tych, / które nie zawracają. / Tutaj / doprowadziła nas siła ducha / i fałszywe mapy” (s. 43). Przenikliwa obserwacja poety: statek, jedna z najpiękniejszych form wymyślona przez człowieka, pokrewna tyleż rybie i muszli co ptakom, jest instrumentem „siły ducha” gotowego do pokonania przeciwności losu (a tych w trakcie wyprawy Magellana nie brakowało), dzielności zdolnej do analizowania i poddawania krytycznej ocenie, czyli weryfikowania, własnych osiągnięć („fałszywe mapy”).
Bohaterem zarówno XVI-wiecznego podróżnika, jak i współczesnego poety jest czas: to zrozumiałe – przecież mówimy o dzienniku, formie bezgranicznie oddanej czasowi, lojalnej mu bezwzględnie i do końca. Chodzi o to, by pisząc, nie stracić z oka czasu i tego, co się w nim dokonuje. Tymczasem, jak na ironię, czas okazał się prawdziwym bohaterem: zmylił czujność swych strażników i opiekunów i wyrwał się na wolność: po powrocie załoga nie mogła się doliczyć jednego dnia (problem nieobcy Phileasowi Foggowi z Verne’owskiej podróży dookoła świata w 80 dni): „Brakuje dnia – (…) może winna jest zwykła / rotacja ziemi. / Może ten dzień / zgubił się pomiędzy wszystkim znalezionym” (s. 59). Ale nauka dotycząca czasu jest jeszcze dokuczliwsza niż zguba jednego dnia: kontakt z mieszkańcami wysp rozrzuconych na Pacyfiku obnaża rusztowanie ludzkiej chronologii, logiki czasu. Linia prowadząca od wczoraj do jutra nagle okazuje się krucha i rachityczna, kreślona chwiejną ręką kogoś, kto myśli życzeniowo, zakładając swoje władztwo nad rzeczywistością: „Nieustannie chcą się dowiedzieć, / dlaczego mówimy o jutrze i kto / nam je dał” (s. 37). Nieistniejące jutro traktujemy jako daną, element spisu inwentarza podlegający ścisłej kalkulacji, choć raczej powinno ono mieścić się w kategoriach darowanego nam wielce niepewnego cudu. Ta swoista zdrada umysłu jest jednym z naczelnych – choć nie geograficznych, lecz antropologicznych – odkryć wyprawy: człowiek Zachodu jest człowiekiem świadomym, a więc od samego początku uwikłanym w projekcje umysłu, w stworzone przez siebie mapy rzeczywistości mające pozwolić mu jak najekonomiczniej (czyli zwykle jak najszybciej) ziścić wszystkie zamierzania. Dlatego jest człowiekiem niecierpliwym – inaczej niż ów tubylec, który zabrany na pokład „potrafi czekać lepiej / od nas wszystkich”. Próba naśladowania go zawodzi: „Próbowaliśmy robić to, co on, / lecz zdradzał nas umysł”. Nic dziwnego, że marynarze płacą mu „żeby czekał także za nas” (s. 46). Dramatyczne przeżycia, śmierć, walka, zdobycze terytorialne, egzotyczne kultury, a co na końcu? Gdy „Victoria” zawinie z 18 marynarzami do portu w Sewilli, włoski łowca przygód i czeski poeta zapiszą zgodnie: „nie potraficie sobie nawet wyobrazić, / jak bardzo jesteśmy tacy sami, / (…) / kiedy teraz wracamy z przeciwnej strony” (s. 48).
Petr Hruška, Ujrzałem swoją twarz, przeł. Franciszek Nastulczyk, Instytut Mikołowski im. Rafała Wojaczka, Mikołów 2024, 65 ss.