Niezależnie od zmieniających się przyzwyczajeń dotyczących sposobu odbioru muzyki artyści nie przestają dostarczać, a to, co dostarczają, nie przestaje mnie zachwycać. Weźmy na przykład taki zestaw:
Fontaines D.C., Romance
Fenomen. Fontainesi robią wszystko, by w podręcznikach pod hasłem „irlandzka muzyka popularna” znaleźć się w jednym rzędzie z U2 i Thin Lizzy (że tak pozwolę sobie zgarnąć samo gęste z wierzchu). Śledzę ich od 2019 roku, kiedy byli obiecujący – dziś stoją u progu wielkości. Album Romance udowadnia, że na swoją pozycję zasłużyli. Pisanie o świetnych kompozycjach i doskonałych melodiach to pustosłowie – tej muzyki trzeba po prostu posłuchać.
Nick Cave, Wild God
Radujmy się, Cave znów nagrywa piosenki! Po dwóch wyciszonych, medytacyjnych albumach, będących w dużej mierze próbą zmierzenia się z serią prywatnych tragedii, artysta wraca do nieco bardziej zwartych, chwytliwych i żywych kompozycji. Nie jest to, rzecz jasna, powrót „dzikiego Nicka” spod znaku From Her to Eternity, jednak da się słyszeć, że Cave A.D. 2024 doszedł do siebie, co skutecznie nam udowadnia. A tegoroczne polskie koncerty mistrza pozostaną we mnie na zawsze.
Judas Priest, Invincible Shield
Bohaterowie mojej nastoletniości wrócili, by przypomnieć mi, że heavy metal był kiedyś dla mnie absolutnie najważniejszy. Zrobili to na tyle skutecznie, że ostatni rok stanął u mnie pod znakiem odświeżania dyskografii nie tylko Judasów, ale również ich „skórzano-ćwiekowych” kolegów po fachu. To niebywałe, że po ponad pięćdziesięciu latach na scenie nadal można nagrywać tak świeże, witalne i przebojowe kawałki.
Thus Love, All Pleasure
Tacy dobrzy, a jakby nadal nieodkryci! Hej, świecie, popatrz na tych młodziaków – mają wszystko, żeby cię zdobyć! No bo spójrzmy – nagrywają świetne kawałki, wiedzą, co to zaraźliwe melodie, mają charyzmę i z płyty na płytę są coraz lepsi. Coś mi się widzi, że ich czas jeszcze nadejdzie – mogą nawet być „nowymi Fontainesami”. Cięte riffy, wyraźna sekcja rytmiczna, brzmieniowe „surowe mięcho” i wokalista śpiewający z leniwą dezynwolturą. Tak brzmi rock and roll A.D. 2024. Możemy spać spokojnie.
Nilüfer Yanya, My Method Actor
Nilüfer proponuje utwory oszczędnie zaaranżowane, co pozwala na uwypuklenie subtelnego głosu i przepięknych melodii. Trudno powiedzieć, czy jest to pop (dream/indie), pop-rock czy może raczej nowoczesne podejście do modelu singer-songwriter – artystka zgrabnie wymyka się kategoryzacji. I dobrze. Im dalej od szufladek, tym lepiej. W kategorii „obecność singli na mojej playliście” ta młoda Brytyjka zdeklasowała u mnie wielu muzycznych „royalsów”.
Zeal & Ardor, Greif
Szwajcarzy dali się poznać jako zespół brawurowo łączący światy, wydawałoby się, tak dalekie, że ich zderzanie jest szaleństwem. A jednak okazało się, że można z sukcesem mieszać black metal z bluesem i muzyką negro spirituals. Powstał dzięki temu bluźnierczy amalgamat, który potrafi opętać, jak Pazuzu małą Regan MacNeil. Na Greif metal z przedrostkiem black ustępuje miejsca swoim bardziej industrialnym i progresywnym wariantom. Więcej tutaj też śpiewania, choć pan Gagneux wydrzeć się nadal potrafi. Nadal jedno z najciekawszych zjawisk w świecie ciężkiego grania.
Last Dinner Party, Prelude to Ecstasy
Jeden z największych fenomenów mijającego roku. Bogata, barokowa produkcja, punkowy attitude, melodie, jakich nie powstydziliby się Fleetwood Mac w swoich najlepszych latach — oto LDP. Jest tutaj też coś z wczesnych dokonań Queen! Abigail Morris śpiewa momentami z wrażliwością i zapałem młodego Mercury’ego. Utwory lubią też fajnie wczesnoqueenowsko pływać między nastrojami. Myślę, że to jeden z debiutów, o których będzie się pisało w kategorii TYCH DEBIUTÓW.
Niestety, limit znaków nie pozwolił mi rozpisać się o trzech albumach, które dopełniają mojej dziesiątki roku 2024. Są to: All Born Screaming St. Vincent, Absolute Elsewhere Blood Incantations oraz Filthy Underneath Nadine Shah – każdy z nich wspaniały i wart największej uwagi.