O niektórych ludziach mówi się, że ich życie to gotowy scenariusz na film. Gdy poznajemy historię polskiego reportera Melchiora Wańkowicza, nie ma wątpliwości co do tego, że materiału wystarczyłoby na całą serię filmów przygodowych o losach odważnego człowieka, który śledził i opisywał z właściwym sobie językowym rozmachem historie Polaków. To zbierane przez niego „polskie ziarna”, jak pisał, rozrzucone w najróżniejszych stronach świata w XX wieku. Do literackiej rzeczywistości ojca polskiego reportażu zaprasza dr hab. Beata Nowacka, prof. UŚ z Wydziału Humanistycznego Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach.
Wańkowicz – jakie pierwsze skojarzenia budzi w Pani Profesor to nazwisko?
Żywioł – to moje pierwsze skojarzenie. Kilkanaście lat temu oglądałam w Muzeum Narodowym w Krakowie wystawę poświęconą malarstwu Williama Turnera, zatytułowaną „Turner: malarz żywiołów”. Pomyślałam sobie wtedy, że ta metafora dobrze oddaje także fenomen Melchiora Wańkowicza – jego niepohamowaną pasję życia, ale także rozległą, czasem nawet nadmiernie rozbuchaną i wciąż niezbadaną twórczość. Później, czytając korespondencję Wańkowicza z Jerzym Giedroyciem, znalazłam tę samą metaforę. Redaktor pisał: „Pan jest niestety żywiołem, a ja muszę się szamotać w moich maleńkich ramkach”. Coś w tym jest. Dla Wańkowicza – też ujmę to filmowo – „świat to za mało”. A był on przecież aktywnym i bardzo świadomym uczestnikiem jego XX-wiecznego wrzenia. Swoją panoramę losu polskiego – mocno zakorzenioną w doświadczeniu autobiograficznym – zakreślił szeroko: od zanurzonych w romantyzmie Kresów Wschodnich aż po lądowanie człowieka na Księżycu.
Tymczasem my otrzymaliśmy wiele tysięcy stron napisanych przez autora, który we właściwy sobie sposób opowiada własny los i historie otaczających go ludzi. W Zielu na kraterze pisał o „wyjęzyczaniu się”, o szukaniu formuły na to, co się czuje. Myślę, że o samym Wańkowiczu możemy śmiało powiedzieć, że „wyjęzyczał się” pięknie i na pewno odnalazł swoją własną formułę, której pozostał wierny przez całe życie. Co można powiedzieć o tej formule?
Wańkowicz nazywany jest ojcem polskiego reportażu. To nieco wyświechtane sformułowanie, ale trudno się z nim nie zgodzić. Pisarz zaczął swoją przygodę z reportażem literackim w międzywojniu – właśnie wtedy, gdy w Polsce dopiero kształtował się ten gatunek. Na początku XX wieku wciąż żywe było jeszcze myślenie o reporterze jako o zwykłym dostarczycielu wiadomości, które dopiero pod ręką pisarza zmieniają się w literacką materię. Henryk Sienkiewicz notował przecież w Listach z podróży do Ameryki: „Reporterowie przynoszą mi mylne fakta”. Przypomnijmy, że reportera nazywano też wówczas nowiniarzem, a słowo gazeta utworzono od włoskiego słowa gazza, oznaczającego… srokę. Plotka i reportaż miały na początku wiele wspólnego. Tymczasem Wańkowicz nie pozwolił sobie wmówić, że reportaż jest gatunkiem niczyim, o obojętnej formie artystycznej. Przeciwnie: formułę, którą stworzył, cechuje bardzo autorski charakter i brak kompleksów wobec literatury. Pod koniec życia pisał w Karafce La Fontaine’a: „Literaci – miejcie w poważaniu praszczura, z którego lędźwiście się poczęli. Bo reportaż jest tak stary jak mowa ludzka. Począł się już, gdy pierwszy troglodyta przyniósł wiadomość o pasących się na polanie mamutach”. Warsztat Wańkowicza cechuje duża dyscyplina pracy: pisarz najpierw gromadził ogromną dokumentację – odbywał podróże, rozmowy ze swymi bohaterami, przesiadywał w bibliotekach i archiwach, wszystko pracowicie notował na fiszkach. Ale już organizując zebrany materiał, nie wahał się sięgać np. po swobodną narrację gawędową, która nie jest przecież oczywistym wyborem przy tworzeniu tekstu o charakterze sprawozdawczym. Zresztą język Wańkowicza to osobny wątek, powstała na ten temat cała książka prof. Urszuli Sokólskiej z Uniwersytetu w Białymstoku.
Z jego rozbuchanym językiem mierzą się czytelnicy w różnym wieku. Na liście lektur uzupełniających w szkołach podstawowych znalazły się Ziele na kraterze czy fragmenty Bitwy o Monte Cassino…
Tak, to dobra wiadomość, że dzieła Wańkowicza trafiają do szkół. Kilka lat temu zadzwonił do mnie prawnuk Wańkowicza, Dawid Walendowski z propozycją, bym przygotowała skróconą wersję dwóch książek, które właśnie trafiły na listę lektur: Ziele na kraterze oraz Tędy i owędy. Obie pozycje liczą razem około 800 stron i nie są łatwe w odbiorze. Zaproponowałam wówczas moim synom – wtedy uczniom gimnazjum i liceum – aby za część mojego honorarium pomogli mi wykonać to zadanie. Najpierw żachnęli się, że nie będą czytać za pieniądze, bo to przecież przyjemność, ale dość szybko zmienili zdanie i zaczęli zdecydowanie negocjować warunki finansowe – przeczytanie tych 800 stron było jednak pewnym wyzwaniem. Koniec końców wybraliśmy 160 stron, choć chłopcy nie zgodzili się z niektórymi moimi decyzjami redaktorskimi, np. rezygnacją z iście bondowskiego fragmentu o wykryciu przez Wańkowicza na Kubie niedoszłego zabójcy prezydenta Wojciechowskiego.
Przygotowując się do naszej rozmowy, wróciłam do Ziela na kraterze. Sięgnęłam też do Bitwy o Monte Cassino i wreszcie zaczęłam Anodę i katodę. Przyznaję, że Wańkowicza trzeba przyjmować jednak w mniejszych literackich dawkach.
Zgadzam się. Przygotowywałam kiedyś wystąpienie na konferencję organizowaną na naszym uniwersytecie przez prof. Annę Szawernę-Dyrszkę i dr Magdalenę Kokoszkę na temat antologii literackich. Zrozumiałam wówczas, że ostatnie lata życia Wańkowicza to czas porządkowania archiwum – układania dawnych tekstów, tych publikowanych wcześniej i nigdy niewydanych, w nowych porządkach. W jednym rzucie przeczytałam wtedy m.in. Przez cztery klimaty, Od Stołpców po Kair, Anodę i katodę i szczerze przyznam, że równoległa lektura tych kilku tomów była nieznośna. Wańkowicz miewał nie najlepszy pomysł – jak sam pisał – „szmuglowania” tych samych fragmentów książek do swych kolejnych przedsięwzięć pisarskich, co sprawiało, że lekturze nader często towarzyszyło wrażenie przesytu i kompozycyjnego bałaganu. Pewnym wyjątkiem była dylogia Anoda i katoda, przygotowana starannie przez świetnego edytora, Tomasza Jodełkę-Burzeckiego. Ta książka jest czytelnie skomponowana, ma zwartą strukturę, nie jest przegadana. Nawiasem mówiąc, w najbliższym czasie ukaże się jej znacznie poszerzona wersja. Znowu siejemy w Polsce B jest kolekcją reportaży publikowanych przez Wańkowicza w latach 1936–1938 w „Kurierze Porannym”. Te reportaże z podróży po północno-wschodniej Polsce zostały uznane za zaginione w trakcie wojny, pisarz je jednak zrekonstruował w latach 50. i sprzedał Ossolineum. Ukażą się niebawem dzięki staraniom prof. Urszuli Glensk z Uniwersytetu Wrocławskiego i Grzegorza Nowaka – edytora wielu dzieł Wańkowicza.
Kogo szczególnie może zainteresować, zdaniem Pani Profesor, jego twórczość dziś, w XXI wieku? Pytanie to wydaje mi się szczególnie aktualne w związku z tym, że rok 2024 jest rokiem Melchiora Wańkowicza.
Myślę, że po Znowu siejemy w Polsce B może sięgnąć każdy, kogo ciekawi np. obecna sytuacja polityczno- -społeczna na naszej wschodniej, wciąż „drgającej niepokojem” granicy. Pewne wątki polskiej historii powtarzają się niestety ze złowrogą regularnością.
Co więcej, dziś my możemy nie tylko czytać o tych wydarzeniach, ale też doświadczać ich wieloma zmysłami, jakbyśmy na chwilę przenieśli się w czasie...
Pod tym względem na pewno wyjątkowe są Szczenięce lata, które stanowią niezwykłą sensualną feerię. To jest książka migocząca znaczeniami, znakomicie oddająca bujną urodę Kresów Wschodnich. Zupełnie inaczej czyta się natomiast relacje Wańkowicza z jego podróży po Stanach Zjednoczonych. Miałam okazję podróżować jego śladami dzięki stypendium Fulbrighta. Realizując w 2021 roku projekt „Melchior Wankowicz: Polish Emigrant, US Citizen, Father of Polish Reportage”, badałam zawartość niektórych amerykańskich archiwów i znajdywałam różne wątki, które pozwalały lepiej zrozumieć ten okres jego życia i twórczości. Kiedy jednak czytam chociażby Atlantyk-Pacyfik, W pępku Ameryki czy Królik i oceany, mam wrażenie, że w Stanach jego zmysły często gasną. By np. opisać światła Nowego Jorku, reporter nie używa zmysłów, ale podaje liczbę żarówek oświetlających Empire State Building. Znaczące jest także jego pożegnanie z tym krajem: „Żegnaj, Ameryko, Ziemio obiecana, miodem i mlekiem z puszek konserwowych płynąca”.
W Szczenięcych latach czytamy: „Po śmierci rodziców »opieka«, złożona z dwóch poważnych sąsiadów, wysłała mię, jako dwuletniego dzieciaka, z ojcowskich Kalużyc w powiecie ihumeńskim ziemi mińskiej – do majątku babki w Kowieńszczyźnie”. Jeśli spojrzymy na kolejne odwiedzone przez niego kraje, możemy powiedzieć, że w zasadzie Wańkowicz od zawsze był w drodze. Mnie fascynuje jego obecność pod Monte Cassino w 1944 roku. Jak to się stało, że pełnił (nieoficjalnie?) rolę korespondenta wojennego?
Po wybuchu drugiej wojny światowej był w trudnej sytuacji politycznej jako autor książki Na tropach Smętka, uznanej za antyniemiecką. Trafił więc do Rumunii, potem przebywał na Cyprze, w Jerozolimie. W tym czasie pisał „na gorąco” relacje o pierwszych tygodniach wojny, przygotował do druku m.in. Wrzesień żagwiący, ale książka nie ukazała się od razu. Wańkowicz nie był w dobrych relacjach z polskim rządem, publikacje jego tekstów blokowano. Z pomocą przyszli mu wówczas w Jerozolimie Jerzy Giedroyc i jego przełożony – Józef Czapski, szef Wydziału Propagandy i Informacji w 2 Korpusie Polskim. Znaleźli dla niego pracę nieformalnego, jak Pani słusznie zauważa, korespondenta wojennego w armii gen. Andersa. Jego zaangażowanie polegało m.in. na wygłaszaniu odczytów dla żołnierzy, które – wspominał to potem Józef Czapski – cieszyły się dużym powodzeniem i przyjmowane były ze wzruszeniem. Wańkowicz wreszcie czuł się potrzebny, miał poczucie, że odpowiada swym pisaniem na zamówienie społeczne. Dzięki ówczesnemu zaangażowaniu Czapskiego i Giedroycia otrzymaliśmy Dzieje rodziny Korzeniewskich – książkę o losach katowickiej rodziny wywiezionej w głąb ZSRR, jedną z pierwszych relacji o Polakach zesłanych „na nieludzką ziemię” oraz trzytomową księgę totalną: Bitwę o Monte Cassino.
Czy i to miejsce miała Pani Profesor możliwość odwiedzić, podróżując śladami pisarza?
Zwiedziłam je wcześniej jako turystka – zobaczyłam wówczas montecassiński klasztor i cmentarz polskich żołnierzy. W ubiegłym roku postanowiłam jednak wybrać się na pole bitwy z książką Wańkowicza w ręku. Szczególnie mocne wrażenie zrobił na mnie pomnik zbudowany ze szczątków czołgu, który wjechał na minę. Znajduje się w okolicy Gardzieli – wąskiego przesmyku, na którym toczyły się zacięte walki. To właśnie dzięki książce Wańkowicza mogłam poznać dramatyczną historię shermana i jego załogi, dowodzonej przez ppor. Ludomira Białeckiego. Odwiedziłam także mieszkańców Domku Doktora, w którym w trakcie bitwy stacjonowało dowództwo i Batalionowy Punkt Opatrunkowy 3 Dywizji Strzelców Karpackich; wzgórze 593, nazywane przez okolicznych mieszkańców Górą Ofiarną; Drogę Polskich Saperów… Miałam także okazję rozmawiać z mieszkańcami Cassino i przekonać się, jak ważna jest dla nich lektura fragmentów książki Wańkowicza, choć przecież nie ma jej włoskiego przekładu, a wersja anglojęzyczna dopiero się ukaże. Wyjątkowym rozmówcą był np. Pino Valente, który jest niestrudzonym popularyzatorem wiedzy o bitwie, integrującym wokół tego tematu międzynarodową społeczność. Pino od pokoleń mieszka w Cassino, jego rodzice byli mimowolnymi uczestnikami walk o klasztor, ale dopiero dzięki wyobraźni Wańkowicza uświadomił sobie, że przestrzeń „świętej góry” to tak naprawdę amfiteatr złożony ze sceny, kulis, galerii i pylonów. Dziś używa tej metafory, gdy popularyzuje dzieje bitwy. Poznałam także dziewiętnastolatka, Alessio Accardiego, który czyta książkę Wańkowicza, korzystając z internetowego tłumacza. Trylogia, a zwłaszcza indeks nazwisk, jest dla niego cennym narzędziem, z pomocą którego próbuje rekonstruować losy poszczególnych żołnierzy. Jego pasją jest bowiem zbieranie na polach montecassińskich pobitewnych artefaktów, a najcenniejszym trofeum – nieśmiertelnik polskiego żołnierza, Stanisława Czajki. Alessio pokazał mi listy, które wysyłał do Instytutu Polskiego w Londynie, próbując w ten sposób dowiedzieć się czegoś więcej o losie tego żołnierza. Ale to niejedyny przykład wyjątkowej roli, jaką odgrywa ta książka. W trakcie internetowych poszukiwań na temat bitwy trafiłam także na wypowiedź jednego z polskich pisarzy mieszkających w Kanadzie. Zbigniew Turkiewicz chciał się czegoś dowiedzieć o losach swojego krewnego, który stracił kontakt z rodziną w 1939 roku. Jego historię znalazł w książce Wańkowicza, a grób – na montecassińskim cmentarzu. Choć więc jestem za tym, aby teksty Wańkowicza redagować, a jak trzeba, to i skracać, na pewno miałabym wątpliwości przy Bitwie o Monte Cassino. To jednak wciąż żywe świadectwo wielu ludzkich losów.
Są w literaturze polskiej nazwiska pomniki. Wspominała Pani Profesor chociażby o Henryku Sienkiewiczu. Jaki pomnik moglibyśmy wystawić Melchiorowi Wańkowiczowi?
Cechą, którą bym podkreśliła, była odwaga. Może zwłaszcza dziś, gdy towarzyszy nam wiele lęków, warto czytać Wańkowicza. Był on człowiekiem o wyjątkowo silnej rezyliencji, która pozwalała mu wciąż się podnosić, mimo że nękały go największe traumy, jakie możemy sobie wyobrazić. W bardzo wczesnym dzieciństwie utracił rodziców, w trakcie wojen – wielu bliskich, w tym córkę w powstaniu warszawskim, nieraz – cały dobytek, także ten gromadzony przez pokolenia; brał aktywny udział w dwóch wojnach światowych, doświadczył emigracyjnej tułaczki i odrzucenia – gdy zdecydował się wrócić do Polski w 1958 roku. Uchodzi jednak za człowieka sukcesu, człowieka spełnionego. Myślę, że właśnie jego odwaga życia, i dodajmy – odwaga życia na własnych warunkach – może nas dziś inspirować.
Bardzo dziękuję za rozmowę.