Kiedy przed laty odwiedziłem jeden z nielicznych wtedy salonów odnowy cielesnej, tzw. gym, to nie potrafiłem się pozbyć skojarzenia ze świątynią. Świątynią ciała, a nie ducha – poza tym na zewnątrz wszystko było analogiczne: zamiast kadzidła czuło się zapach potu, zamiast świętych obrazów na ścianach były rozwieszone portrety krzepkich osiłków, wreszcie rozmowa z kierownikiem tej instytucji uświadomiła mi, że moje wyobrażenie o gimnastyce jako może godzinie w tygodniu ćwiczeń jest błędne. Według kierownika takie ćwiczenie wymaga przeobrażenia dotychczasowego życia i w pewnym sensie jest totalne: trzeba zmienić dietę, codziennie doskonalić się w sprawności fizycznej i porzucić nabyte przyzwyczajenia. Nie byłem wówczas gotów na przyjmowanie nowej wiary, a zwłaszcza nowej obrzędowości z nią związanej. Dlatego odszedłem z kwitkiem, porzucając mentora z jego quasi-religijnym uniesieniem.
Z biegiem lat, gdy moje ciało zaczęło się zaokrąglać i odmawiać posłuszeństwa, po doraźnej naprawie w szpitalu byłem zmuszony podjąć kroki w kierunku zachowania jako takiej formy. Nieobce mi też były widoki młodych (a czasem i dojrzałych) mężczyzn z tzw. kaloryferem na brzuchu. Też chciałem mieć kaloryfer i myśl ta grzała mnie od środka. Po kilku próbach w końcu znalazłem siłkę, w której bywam regularnie. Bywanie regularne nie znaczy, że odmieniłem styl życia, po prostu ćwiczę pod okiem fizjoterapeuty – bez tego oka nie byłbym w stanie ćwiczyć regularnie; jak mawia pewien mój znajomy, „mam bardzo słabą silną wolę”.
Fizjoterapeuta ma raczej oryginalne metody i nietrywialne zachowanie. Przede wszystkim pacjent musi chcieć z nim współpracować i samemu usuwać swoje dolegliwości poprzez wskazane ćwiczenia. Choć byłem na początku sceptyczny wobec takiej metody, po latach stwierdzam, że to działa. Nie potrzebuję już masażu ani elektrowstrząsów, bardzo rzadko „łamie mnie w kościach” i po każdej wizycie czuję się dużo lepiej. Nie znaczy to oczywiście, że biegam tam z zapałem, o nie – czasami muszę zwalczać wrodzone lenistwo i przymusić się do pójścia na siłownię. Ale po godzinie tortur nabieram bardziej optymistycznego spojrzenia na świat i czuję, że jestem trochę bardziej odporny na ataki świata zewnętrznego. Zazwyczaj jest nas kilku ćwiczących, w tym przeważnie ludzie młodsi ode mnie, płci obojga. Zestaw ćwiczeń zależy od wieku, przygotowania i potrzeb każdego z ćwiczących. Choć „szef” nie toleruje pogaduszek, to jednak zdołałem poznać bliżej współuczestników cierpienia kształtującego charakter. Wśród nich jest kilku zawodników sportów walki, których nawet nie ośmielam się nazwać (tych sportów), by nie popełnić gafy. Wszyscy oni, choć miny mają srogie, okazują się przyjaźnie nastawieni do nieporadnego seniora.
Zbliżamy się do świąt (nawiasem mówiąc, dla znajomego fizjoterapeuty żadne święta nie istnieją). Z pewnym niepokojem obserwuję zabiegi wokół inicjatywy posłów lewicowych, by uczynić dodatkowym dniem wolnym wigilię Bożego Narodzenia. Nie wiem, jakie za tą ideą stoją argumenty merytoryczne, poza dość oczywistym, że nikomu nie chce się pracować. Poza tym przypomina się film Rozmowy kontrolowane, w którym można usłyszeć następujący dialog: „Kiedy urządzacie wigilię?” „Dwudziestego czwartego”. „A, to jeszcze przed świętami”. No, a teraz już byłoby w czasie świąt. W każdym razie – jakby co, to ja byłem przeciw. Ale będzie tak, jak nam miłościwy Sejm uradzi. Szkoda tylko, że już słychać postulaty, by zamiast Wigilii zrobić dzień pracujący w Trzech Króli. To ostatnie święto jakoś nie ma szczęścia do polskiej klasy politycznej.
P.S. Niektórzy mają „kaloryfery”, do czego ja – bez widocznego sukcesu – dążę. Ale przed nami nowy, 2025, rok i może za rok będę już miał wykształcone ożebrowanie.