Jeszcze mniej spodziewano się wojny na Ukrainie (ignoruję zdanie Rady Języka Polskiego, która stwierdziła, że można mówić i pisać „w Ukrainie”; jest to dla mnie ewidentny rusycyzm; za chwilę pewnie dowiemy się, że zwroty „tym niemniej” i „póki co” są również poprawne). Nawiasem mówiąc, Rosjanie używają podczas swojej agresji liter, których nie ma w alfabecie rosyjskim: Z i V. Co stąd wynika? Nie wiem.
Jakkolwiek by było, to wspomniane wydarzenia zaburzają spokojny, jedynie słuszny bieg historii, która powoli, lecz z konsekwencją zmierzała ku swojemu końcowi. Aż tu nagle okazało się, że wciąż można ludzkość zaskoczyć. Zdaje się, że tym razem los, historia, splot okoliczności (nie chcę tu używać słowa na literę B, żeby się ktoś nie przyczepił, ale myślę, że każdy może sobie dopowiedzieć według swojej wrażliwości, o co właściwie chodzi), postanowiły zaatakować w centrum tworzenia opinii publicznej, czyli w dobrze odżywionej Europie i nie gorzej odżywionych Stanach, Kanadzie czy Australii. No i masz, zaraz zrobiła się tragedia, sprawa nabrała rozgłosu, bo zajęły się nią media. A gdy zabijają Afrykanów, gdy umierają Hindusi albo Chińczycy, to jakoś nie słychać darcia szat i emocje spływają niczym woda po gęsi. Najprawdopodobniej gdyby koniec świata nastąpił ubi sunt leones, to nikt by się nie zorientował, a WOŚP grałaby w najlepsze. Co prawda dzięki Google’owi i rozwiniętemu systemowi wyszukiwarek oraz nawigatorów coraz mniej jest takich nieodkrytych miejsc. Chociaż co się stanie, gdy zabraknie prądu? I wszystkie smartfony, iPhone’y i inne urządzenia przestaną działać? Mamy przykład na Ukrainie, gdzie ludzie muszą żyć bez dostępu do internetu z powodu wyłączeń energii. To byłby prawdziwy koniec świata.
Ludzie jednak lubią chyba żyć w atmosferze strachu, może ich to ekscytuje? Koniec świata jest coraz głośniej zapowiadany przez przeciwników zmian klimatycznych, którzy prowadzą prawdziwą krucjatę dziecięcą przeciw systematycznemu ocieplaniu się atmosfery i podnoszeniu się poziomu mórz i oceanów. Tak, to poważna sprawa. Nie wydaje mi się jednak, by przyklejanie się do ulic, blokowanie sal koncertowych czy niszczenie dzieł sztuki było odpowiednim lekarstwem. Przede wszystkim na kilometr czuję, że głównie uczestnicy i organizatorzy tych happeningów dbają o swoją popularność. Poza tym, trudno mi uwierzyć, by działania ludzkie mogły naprawić to, co się dzieje w przyrodzie. A wtedy trzeba będzie uciekać z tych miejsc, które nieuchronnie zostaną zalane. Może więc zamiast apelować do społeczeństw o oszczędzanie, należałoby opracować plan ewakuacji? Tak na wszelki wypadek. Nawiasem mówiąc, cudowna likwidacja dziury ozonowej nad Antarktydą, o której już się nie mówi tak często (podobnie jak o biegunach wschodnim i zachodnim, które przecież muszą istnieć, mimo że rzadko się o nich mówi, jak odpowiedział Krzyś Kubusiowi Puchatkowi), pokazuje, iż świat, a zwłaszcza biznes, daje sobie świetnie radę z takimi zagrożeniami. Kto wie, może nawet je celowo wywołuje, by spowodować popyt na lodówki wypełnione nowym gazem, neutralnym dla atmosfery.
Nikt z nas nie wie, jak się skończy nasz świat. Myślę, że większość z nas nie doczeka owego końca, choć oczywiście odejście jest indywidualnym końcem świata dla każdego. Proponowałbym jednak więcej optymizmu, a w każdym razie sceptycyzmu. To nie daje rozwiązań, ale przynajmniej pozwala nie ulegać panice i zachować zdrowy rozsądek, nawet w trudnych czasach. A czyż nasze czasy nie są trudne? Ba, coraz częściej wydaje się, że czasy zawsze były ciężkie („ciężkie czasy”, jak mawiał żołnierz sowiecki zdejmując zegar z wieży ratuszowej). Zakończę cytatem:
„I tak się właśnie kończy świat
I tak się właśnie kończy świat
I tak się właśnie kończy świat
Nie hukiem, ale skomleniem” – T.S. Eliot (1925).