Trudno o mocniejsze zakończenie muzycznego roku niż premiera filmu poświęconego jednemu z najbardziej kreatywnych artystów, jacy stąpali po tej ziemi. Zwłaszcza kiedy jest to dzieło wyjątkowe, odbiegające od standardowych obrazków poświęconych wielkim gwiazdom. Moonage Daydream Bretta Morgena to audiowizualny event próbującym głosem i twórczością (nie tylko muzyczną) samego bohatera odpowiedzieć na pytanie, kim właściwie był David Bowie.
Streszczenie Bowiego nie jest zadaniem łatwym – zgodzi się ze mną każdy, kto wyjrzał choć raz poza przyjazne radiu rejony przebojowego Let’s Dance czy nawet Ziggy’ego Stardusta. Próba konwencjonalnej syntezy artysty jest w tym przypadku przegraną sprawą.
Bowie nie mieści się do przegródki z napisem rock, nie pasuje do kategorii pop, a glamrockowa estetyka była dla niego ledwie przygodą – podobnie jak soul, industrial, krautrock czy punk. Nie jest to androgyniczny Marsjanin o marchewkowych włosach ani trupioblady soulman wciągający nosem amerykański blichtr. Czy to zatem ten blond przystojniak w idealnie skrojonych garniakach? Nie. Może zatem chodzi o demonicznego trickstera z kozią bródką i kolczykiem w uchu? Nie – on dokonuje żywota na kolanach długowłosego dojrzałego mężczyzny z okładki płyty Hours (1999). Ten ostatni zresztą wkrótce zostanie zastąpiony przez zupełnie inną postać, której los wszyscy już znamy… Bowie to żaden z nich, a jednocześnie wszyscy oni. Artysta, który zwodził fanów i dziennikarzy od początku swojej kariery. Jak zresztą śpiewał w jednym ze swoich ostatnich utworów: „Oddałbym wszystko, by zrobić was jeszcze raz w konia” (Dollar Days z płyty Lazarus, 2016 rok). Muzyczny kameleon? Zapomnijmy o tej kliszy. Przecież nie był on artystą cynicznie, na bazie jakiejś koniunkturalnej mimikry, dopasowującym się do obowiązujących trendów. Nazwałbym go raczej kolekcjonerem, który wybierał to, co intrygowało go najbardziej w danej epoce muzycznej, by następnie metodą cut-up (podpatrzoną u Burroughsa) tworzyć swoje muzyczno-liryczno-wizualne kolaże. Co jednak najważniejsze, zawsze pozostawał przy tym absolutnie oryginalnym twórcą.
Takiego właśnie artystę pokazuje nam film Moonage Daydream – wiecznie głodnego, z łapczywością sięgającego po to, co nowe i nierzadko ryzykowne; rzucającego lukratywną posadkę etatowego hitmakera, kiedy tylko przychodzi awans na czołowe miejsca list przebojów. Ideałem artysty według Bowiego jest twórca niespokojny, nieosiadły, wierny wyłącznie sobie i podszeptom swoich pragnień oraz instynktów. „Robię to dla siebie, a nie dla fanów” – słyszymy w jednym z kulminacyjnych momentów filmu. Artysta zdaniem Bowiego powinien być wiecznie w drodze. Jakby świat sztuki był dla niego wesołym miasteczkiem pełnym atrakcji, z których większość koniecznie trzeba zaliczyć, a później iść dalej w poszukiwaniu nowych podniet. Istotą tworzenia jest w końcu poszukiwanie, a nie znajdowanie. Dla twórcy Heroes dotarcie do celu jest czymś niepożądanym – błędem, którego artysta za wszelką cenę powinien uniknąć. Dobijając do brzegu, trzeba natychmiast zawrócić i płynąć dalej. Na lądzie czeka tylko gnuśność, a w efekcie twórcza śmierć.
Taki właśnie jest film Bretta Morgena – niespokojny, momentami kakofoniczny, a jednak spójny w swoim pozornym chaosie. Wbija w fotel, hipnotyzuje feerią obrazów i dźwięków. Przy tego typu realizacjach klasyczne dokumenty wydają się uroczymi ramotkami. Moonage Daydream to droga nietuzinkowego artysty przedstawiona w adekwatny sposób. Uważam, że David Bowie zasługiwał na taki właśnie film – roztrzęsiony, głośny, niebanalny. Tradycyjny, linearnie poprowadzony biopic lub dokument pełen gadających głów potwierdzających znane nam prawdy o Wielkości Wielkiego Twórcy nie oddałby mu sprawiedliwości. Morgen najbardziej zbliżył się do odpowiedzi na pytanie, kim był David Bowie. Nawet jeśli ktoś uważa, że nie odniósł w tym pełnego sukcesu, to nie można powiedzieć, że przynajmniej nie próbował. W końcu o poszukiwanie chodzi, prawda?