Sosnowiec obchodził niedawno 115-lecie nadania praw miejskich. Zaczynał jako miasto z 61 tysiącami mieszkańców. W latach 80. stał się miastem ćwierćmilionowym. Obecnie w stosunku do szczytowego 259 tys. mieszkańców z 1987 roku Sosnowiec ma ponad 50 tys. mieszkańców mniej. Wydaje się, że tożsamość regionalna nabrała tu znaczenia dopiero niedawno...
– Nie można rozumieć tożsamości regionalnej tylko w ten sposób, że musi ona wynikać z zasiedzenia. Są miasta z zakorzenioną tożsamością, jak Kraków czy Poznań, i są takie, jak Warszawa, gdzie podobno wystarczy wysiąść na Dworcu Centralnym i już się jest warszawiakiem. Sosnowiec ucierpiał z powodu myślenia, że jeśli ktoś nie jest od dziesięciu pokoleń stąd, to nie ma tożsamości, tymczasem on posiada po prostu tożsamość inną. Byłem ostatnio w Kanadzie, gdzie świętowano 150 lat istnienia państwa, a Sosnowiec liczy sobie niewiele mniej. Ale czy myślimy o Kanadyjczykach, że nie posiadają tożsamości? To jest fikcja, że miasto musi istnieć kilkaset lat, żeby wykształcić tożsamość. Jeśli się kilkaset lat siedzi się w jednym miejscu, można najwyżej wykształcić choroby genetyczne.
Wielu sosnowiczan i innych mieszkańców Zagłębia, ale też ludzi spoza regionu, dopiero dzięki Korzeńcowi odkryło historię tego miasta. Wcześniej dominowało wrażenie, że Sosnowiec zbudował Edward Gierek.
– Ja również przyjechałem do Sosnowca z tym przekonaniem. Prawdą jest, że Gierek wyburzył brzydkie kwartały i unowocześnił miasto. To, że w Sosnowcu walczą, by nadal istniało rondo imienia E. Gierka, oznacza, że mają go w pamięci jako wielkiego modernizatora. Oczywiście, ówczesne zmiany dokonywały się w otoczce kłamstwa politycznego. Jeśli trzeba było przejąć pałace, które były najpiękniejszymi budynkami w mieście, należało stworzyć odpowiednią narrację zafałszowania historycznego. A czasem nie potrzeba było nawet wielkiego zafałszowania, bo niesprawiedliwości społeczne były faktem bezspornym. Kształtowanie polityki opartej na fałszu nigdy nie było szczególnie trudne, a w tamtych dekadach było wręcz dziecinnie łatwe, bo istniała cenzura i pewne rzeczy można było mówić, a innych nie i już. Sosnowiec na tym ucierpiał najbardziej z okolicznych miast. Będzin nie ucierpiał, bo tam nie było wielkich modernizacji. Katowice zaś ucierpiały inaczej, bo w grę wchodziła walka ze śląskością, która była postrzegana jako opcja niemiecka. W Sosnowcu natomiast można było z buldożerami wjechać i niewiele osób płakało po tym, co znika. W Zagłębiu przed wojną mieszkało bardzo wielu Żydów. Ponieważ oni też zniknęli, nie bronili domów, które zostawili. Można je było zlikwidować albo przejąć, a mieszkańcy, którzy wcześniej gnieździli się w lichych chatach, cieszyli się z otrzymanych mieszkań.
Dziś bardzo chętnie oglądamy pocztówki i zdjęcia z najlepszych czasów wielkich sosnowieckich przemysłowców. Pałace z ogrodami, oranżeriami, stawami, wspaniałe parki. To się podobało również czytelnikom Korzeńca i kolejnych tomów tej serii.
– To byłby największy fałsz, gdybyśmy zbudowali mit Sosnowca jako miasta pałaców i parków. Nie próbowałem budować takiego mitu ani w Korzeńcu, ani później. Oczywiście te pałace i parki istniały, ale tam, gdzie się kończyły, zaczynała się bieda. Pałace należały do niemieckich i francuskich właścicieli, a wokół żyli Polacy, Żydzi, Niemcy, Rosjanie, Finowie, ludzie zewsząd. W trylogii sosnowieckiej dolnej części spektrum życia społecznego poświęciłem sporo miejsca. Nie opisuję tego z niechęcią. Wręcz odwrotnie – do najsympatyczniejszych postaci należą przecież szwarcownicy. Pisałem zresztą z pełną świadomością, że było to pod wieloma względami miasto nierówności społecznych, z napięciami religijnymi, językowymi itd. Sosnowiecką Pogoń, która teraz uważana jest niemal za drugi krakowski Kazimierz, co jest przesadą, opisałem w Talu jako dosyć bandycką dzielnicę. Nigdy nie idealizowałem Sosnowca. To trudne miasto, którego uroda polega na różnorodności. Również dzisiaj człowiek, idąc ulicą, spotyka przekrój społeczny z różnych światów, pozornie do siebie nieprzystających, wszyscy jednak razem mieszkają w tym mieście, a nawet są z niego dumni. Jest w Sosnowcu coś specyficznego.
Czy spodziewał się Pan Profesor mody na Sosnowiec, na odkrywanie jego historii, którą przyniósł Korzeniec, czy po prostu myślał, że ludzie przeczytają powieść?
– Nawet nie sądziłem, że przeczytają powieść. Po prostu pisałem w wolnych chwilach, bez żadnego myślenia przyszłościowego. Mówi się, że Korzeniec stworzył założycielski mit Sosnowca. Gdybym wiedział, że mam tego typu zadanie, nigdy bym niczego nie napisał. Ani mi nikt za to nie płacił, ani nie zlecał. Pisząc Korzeńca i kolejne książki, wychodziłem z założenia, że nie lubię tego miasta. To nie było to, co Anglicy nazywają labour of love, a raczej próba przepracowania mojego stosunku do Sosnowca, który był i jest raczej ambiwalentny.
Dlaczego więc czytelnicy zakochali się w Sosnowcu po przeczytaniu Korzeńca?
– Pytanie brzmi raczej: dlaczego mnie tak w Sosnowcu lubią, jeśli tak miastu przyłożyłem w Korzeńcu, a potem jeszcze bardziej. Nie wiem, bo nie pisałem, by zyskać miłość sosnowiczan, ani też, by zyskać ich niechęć. Kiedyś na spotkaniu powiedziano mi, że sosnowiczanom nie zależało, żeby ktoś napisał o nich laurkę, tylko żeby ktoś w ogóle napisał coś ciekawego na temat ich miasta. Inteligentni sosnowiczanie, a czytelnicy są na ogół inteligentni, nie oczekiwali, że ktoś napisze piękne miejskie kłamstwo, tylko że ktoś pokaże, że nawet w tych trudniejszych momentach i brzydszych miejscach jest jakaś uroda. Piękne nie zawsze znaczy ładne. Piękne może po prostu być fascynujące. Anglicy mówią, że coś jest picturesque, czyli malownicze, ale mają też drugie określenie – sublime, czyli coś, co wyrywa z człowieka trzewia przez to, jakie jest trudne, niebezpieczne, niezwykłe. Sosnowiec z pewnością nie jest malowniczy. Ludzie się ucieszyli, że mają skomplikowany świat, że nie jest on całkiem fikcyjny, bo wątki narracyjne są wymyślone, ale miasto jest oddane w sposób topograficzny. I można chodzić z książką po różnych zakątkach i odnajdywać opisane miejsca, powstały spacerowniki. To, czego uczy Korzeniec, potem Puder i Pył, to uważniejsze spoglądanie na miasto. Jest tu mnóstwo znaków dla tych, którzy chcą widzieć, a nie tylko patrzeć. W Sosnowcu po kształcie okien czy balkonów można rozpoznać, czy kamienica była żydowska, niemiecka, czy budownictwo było petersburskie, czy pruskie. Jeśli człowiek ma wyczuloną świadomość, wszystko to zobaczy. Tyle, że temu trzeba się przyjrzeć dokładniej niż w Krakowie czy Barcelonie. Tam wystarczy otworzyć oczy, tu trzeba się nieco wysilić. Wydaje mi się, że satysfakcja z odkrycia pewnych rzeczy tutaj jest większa. W Barcelonie są całe kamienice wyłożone kafelkami i nikt sobie z tego nic nie robi, a tu – wejść do jakiejś kamienicy, domku, rudery i odkryć kafelek oraz jego historię – to jest przygoda. Po Sosnowcu trzeba chodzić z szeroko otwartymi oczami i wyszukiwać znaków, które odsyłają nas do przeszłości.
Okazało się, że Sosnowcem można się pochwalić.
– Sosnowiec jest interesujący. Dowodem na to jest, że Teatr Zagłębia, gdziekolwiek z Korzeńcem jechał – do Torunia, Wałbrzycha, Krakowa czy Warszawy – tam dostawał nagrody. Oczywiście jest to zasługa reżyserii i gry aktorskiej, ale gdyby temat ludzi nie wciągnął, nagród by nie było. Potencjał zatem jest, ale żeby „sprzedać” Sosnowiec w całej Polsce czy dalej, ktoś musiałby mocno zainwestować. W Sosnowcu zainteresowanie moimi powieściami rozprzestrzenia się między ludźmi, ale im dalej, tym jest mniejsze. Chociaż gdy byłem ostatnio w Kanadzie, w Edmonton, gdzie mieszka liczna Polonia, zrobiono mi spotkanie i sprzedałem kilkanaście książek. Okazało się, że część z uczestników spotkania kiedyś wyemigrowała do Kanady właśnie z Zagłębia. Dla nich była to możliwość, by przeczytać o mieście, z którego wyjechali.
Pojawiał się zarzut, że miasto nie wykorzystało potencjału promocyjnego, jakie mają książki Pana Profesora...
– Nie można urzędnikom nakazać, żeby propagowali książkę. Można im nakazać, żeby budowali drogi. Osobiście wolę, żeby mi się w Sosnowcu podwozie od samochodu nie urywało. Wolę, żeby pieniądze szły na infrastrukturę, która jest zaniedbana, niż na promowanie mojej osoby czy moich książek. Poza tym Sosnowiec nigdy nie słynął z pociągu do inicjatyw kulturalnych. Zawsze było to miasto sportem stojące. Takie miasta też muszą istnieć.
Co z obawami, że Pan Profesor porzucił Sosnowiec na rzecz Będzina?
– Zainteresowała mnie historia Rutki Laskier, 14-letniej Żydówki. Życie, które opisała w swoim dzienniku, toczyło się w 1943 roku niedaleko od Sosnowca. Getto środulskie było w sumie będzińsko-sosnowieckie, więc nadal siedzę na Pogoni, ale miałem już zapytania od mieszkańców Dąbrowy Górniczej i Czeladzi, kiedy o nich coś napiszę. Nie wziąłem na siebie obowiązku napisania o każdym mieście w Zagłębiu. Zresztą pisarzowi nie da się zadekretować czegoś takiego. Oczekiwania czytelnicze to miła rzecz, lecz pisanie wymaga natchnienia, nawet nie przez duże „N”, ale coś musi do człowieka przemówić. Gdy do powieści Korzeniec, Puder i pył oraz Tal dołączy książka o Rutce Laskier, będziemy mieć kwartet zagłębiowski, ale nie umiem powiedzieć, ile książek będzie ostatecznie: pięć, siedem czy dziesięć. Piszę o Rutce nie dlatego, że sobie postanowiłem, iż przechodzę do kolejnego miasta, ale dlatego, że zaintrygowała mnie historia z jej zeszytu.
Jeździ Pan po całym świecie, ale Pogoń nadal Pana Profesora nie nudzi?
– Nudzi mnie i to wściekle, ale jej historie mnie interesują. Jeśli będzie piąty tom, pewnie znowu będzie się dział na Pogoni. Fascynuje mnie postać Emila Zegadłowicza i jego śmierć w domu przy ul. Mariackiej. Ktoś powie: no to daleko Białas odszedł, z Rybnej na Mariacką [500 metrów – przyp. red.], ale nie poradzę na to nic, że tu się tyle działo. Że tu umarł Zegadłowicz, a parę metrów dalej urodził się Jan Kiepura. To jest też pewien paradoks Zagłębia, że w tym pozornie niezbyt interesującym zakątku Polski niemal na każdej ulicy coś się działo. Ktoś ciekawy się urodził, mieszkał, umarł, tworzył. Nawet na Dańdówce, dzielnicy Sosnowca, gdzie mieszkam, na mojej ulicy żył malarz i grafik Marian Malina. To jest kreatywne miasto, ponieważ twórczość może być ucieczką od rzeczywistości. Gdybym mieszkał w pięknym mieście nad morzem, to łowiłbym ryby, a nie pisał książki.
Wspomniał Pan Profesor, że Pogoń jest porównywana do krakowskiego Kazimierza. Czy to źle?
– Nie, poza tym, że my się w Polsce uwielbiamy do kogoś porównywać. Jeśli mamy zdolną aktorkę, to ona jest zawsze porównywana do jakiejś hollywoodzkiej gwiazdy.
Na przykład polska Meryl Streep?
– Tak i tego się nie przeskoczy. To wynika z naszych polskich kompleksów. Sosnowiczanie też je mają. Ale jeśli mają, to znaczy również, że im na wizerunku miasta zależy. Sosnowiczanie cierpią, że nie docenia się ich miasta czy wręcz stroi sobie z niego żarty. Patriotyzm lokalny jest tu bardzo mocny i dlatego nie zgodzę się z tym, że nie mamy tożsamości. Ktoś może być napływowy, co nie zmienia faktu, że irytuje się, gdy słyszy dowcipy o Sosnowcu. Jeśli tu będą porządne ulice, parki, wyremontowane biblioteki, przestaną istnieć powody, żeby się z miasta naśmiewać czy stąd uciekać. Chociaż to pobożne życzenie, bo wiem, że miasta się wyludniają. Ludzie mieszkają na przedmieściach, ponieważ nie mają problemu z dojazdem. Sklepy też buduje się poza miastami. Takie są trendy. Z drugiej strony wcale nie jestem przywiązany do koncepcji, że miasta muszą być gęsto zaludnione. Jeśli będą miasta z mniejszą liczbą mieszkańców, którym się będzie żyło wygodniej, to co w tym złego?
Zmienia się Pogoń. Ceglane kamieniczki są obijane styropianem…
– To mnie boli, bo na Pogoni są perły, które znikają. Na szczęście nie wszystko zmienia się na gorsze, bo np. dawny budynek dziekanatu Wydziału Filologicznego UŚ został pięknie wyremontowany z zachowaniem stylu. Nowe chodniki też są mile widziane. Ale kiedy widzę, że ceglana kamienica przy uliczce z brukiem ceglanym z początku XX wieku zostaje obita styropianem, pomalowana na dziwaczny kolor, a jej elegancka, drewniana brama wymieniana jest na plastikowe drzwi, to oczywiście nóż się w kieszeni otwiera. Mam nadzieję, że ktoś jeszcze kiedyś zmądrzeje i ten styropian pozrywa.
Akcja powieści Tal, która nastąpiła po Korzeńcu oraz Pudrze i pyle, dzieje się w okresie międzywojennym. Książka, nad którą Pan Profesor obecnie pracuje, jest poświęcona Rutce Laskier i dotyczy II wojny świtowej. A kolejna?
– Piąta, jeśli powstanie, będzie poświęcona śmierci Zegadłowicza, czyli to również będzie okres II wojny światowej. Kwartet zagłębiowski przejdzie w zagłębiowski pięcioksiąg. Ale nie mam ścisłego planu. Moje pisanie sterowane jest tym, że coś mnie musi zainspirować. To wciąż hobby realizowane po godzinach. Nie jestem pisarzem, który czasem chodzi do pracy. Jestem pracownikiem Uniwersytetu Śląskiego, który w wolnym czasie pisze powieści. W tej kadencji jestem też dyrektorem Instytutu Kultur i Literatur Anglojęzycznych i większość czasu poświęcam pracy na uniwersytecie, a dla studentów UŚ jestem profesorem literatury angielskiej.
A dla mieszkańców Pogoni? Tu mieści się Wydział Filologiczny UŚ, na którym Pan Profesor pracuje. Przechodzi pan uliczkami na Pogoni, bywa w kawiarniach…
– Utrata prywatności to jedna z najmniej przyjemnych rzeczy, które mi się przytrafiły. Nie mam natury celebryty. Chociaż powoli godzę się z myślą, że kiedyś na Pogoni pojawi się tablica upamiętniająca Zbigniewa Białasa.
Oby mogła zawisnąć na ceglanej ścianie, a nie na pastelowym styropianie. Dziękuję za rozmowę.