Bohaterką cotygodniowego skeczu autorstwa Leszka Niedzielskiego – prezentowanego w radiowej „Trójce” - jest debiutantka w zawodzie dziennikarskim, przeprowadzająca wywiady dla gazety „Życie na szczycie”. Ta narysowana dość grubą kreską (jak to w kabarecie) postać, zadaje kłam dotychczasowym podejrzeniom, iż to głównie czytający prasę brukową należą do egalitarnej klasy notorycznych idiotów.
Sprawa gmatwa się nieco po przeczytaniu felietonu („Wprost” 8.03.09) byłej pani minister Joanny Kluzik-Rostkowskiej. Posłanka PiS dopuszcza istnienie tzw. tabloidów, jednakże „pod warunkiem, że redakcja i czytelnicy wiedzą, iż to zabawa”. To błędna koncepcja. Zarówno redaktorzy, jak i wydawcy takiej prasy chcą być traktowani serio. Nie tworzą pism satyrycznych, a warunkiem ich powodzenia na rynku jest faszerowanie czytelników taką papką, by ci z rozdziawionymi gębami połykali te „rewelacje” jako superautentyczne, i obdzielali tą papką innych głuptasów, zaklinając się przy tym: – Jak bum cyk! To najprawdziwsza prawda. W gazecie czytałem.
I ja też – kierując się tą naiwną wiarą w słowo pisane – przejrzałem po raz wtóry tekst „Też byłam dziennikarką”. Pani Joanna Kluzik-Rostkowska przypomina swoje dziennikarskie praktyki poczynając od „Tygodnika Solidarność” (miłe, ciepłe wspomnienie redakcji pod wezwaniem Tadeusza Mazowieckiego), a na „Expressie Wieczornym” („pradziadkiem dzisiejszych tabloidów” ) kończąc. Szkoda, że autorka pisząc o formule prasy bulwarowej, czy brukowej, jak kto woli, sama stosuje metodę podpuszczania czytelników. Wymieniając tytuły, z którymi była związana, w najciekawszym momencie porzuca temat. Nie dowiemy się od niej, co stało się z sympatyczną redakcją tygodnika po objęciu tam władzy przez Jarosława Kaczyńskiego. Nie dowiemy się; co sądzi o machinacjach Andrzeja Urbańskiego, który do dziś ma farbę drukarską na rękach po uśmierceniu „Expressu”. Zamiast tego, pani J.K-R wbija szpilę w figurkę pewnego polityka (nazwisko tak wszystkim znane, że nawet nie pada), który „leci tabloidem”. To akurat nie dziwi, gdyż dla aniołka Kaczyńskiego (a z takowym mamy wszak do czynienia), obcowanie z czubkiem szpilki to niemal zawodowa rutyna, co łacnie mógłby potwierdzić IPN sięgając do teczki św. Tomasza.
W tym samym numerze „Wprost” zamieszczono również materiał, który może obrócić w niwecz wszelkie sztywne podziały na dziennikarstwo poważne i bulwarowe. Ów materiał to wywiad (kto wie czy nie ostatni?) z Franciszkiem Starowieyskim, przeprowadzony przez Annę Blodę. Mamy tu do czynienia z tabloidową metodą a`rebours. Zwykle to bowiem dziennikarze bulwarówek – wspomagani przez paparazzich – starali się uchwycić celebrytów w sytuacji „in flagranti” chciwie polując na każdy kawałek golizny. Pani Bloda zrobiła odwrotnie. „Zaproponowałam, że po prostu się rozbiorę i jako jedna z modelek nago zapozuję na tle mistrza i jego prac”. Potem zaś zgodnie z tabloidową arogancją dodała: „…Starowieyski chciał, by nikt tych zdjęć nie zobaczył. Stwierdziłam jednak, że opublikuję je wbrew jego woli”.
Już podczas pisania tego tekstu, doszła do mnie informacja, że Jarosław Kaczyński odtrąbił odwrót od „polityki miłości”. Teraz zamiast aniołków będą jeźdźcy Apokalipsy. A nie mogła to pani Bloda iść na wywiad do prezesa PiS? Być może widok gołej Anny Blody (z kotem Alikiem na kolanach rzecz jasna) rozmiękczyłby twarde serce Jarosława Groźnego.