I TY ZOSTANIESZ INDIANINEM

Od wielu lat narzeka się w Polsce na niski stopień "scholaryzacji", czyli na niepokojąco dużą rozbieżność między liczbą studentów w naszym kraju a taką samą liczbą w krajach świata zachodniego. W zasadzie wszyscy ministrowie edukacji narodowej oraz większość polityków wyznaje wiarę w cudowne właściwości nauczania policealnego, spotyka się ta wiara z życzliwym zrozumieniem w środowiskach akademickich, również potencjalni studenci wydają się być zainteresowani. Tak więc jednomyślność niemal powszechna, same plusy, aż za dobre rokowania. A jednak nie można powiedzieć, żeby proces wdrażania głęboko słusznych idei nabierał zapierającego dech w piersiach rozpędu. "Coś to za wolno idzie" - pomyślał minister i postanowił zaangażować "czwartą władzę", a konkretnie telewizję. Uniwersytet Otwarty, wykłady przez szybkę, powszechna dostępność, wskaźniki rosną, ogólna szczęśliwość nadchodzi. A jeśli student ma rodzinę i rodzina będzie wolała oglądać serial na "Dwójce", albo film na "Polsacie"? Może minister ogłosi akcję "Drugi telewizor dla studiującego", co niewątpliwie zwiększy obroty branży telewizyjnej.

Jak czytelnicy zauważyli, wyzłośliwiam się na koncepcję ministerialną choć cel, jak już wyżej nadmieniałem, przez ogół uważany jest za szczytny. Uczelnie walczące o przeżycie chętnie powitałyby nowych żaków, licząc na to, że wraz z nimi napłyną pieniądze (i to niemałe, jak pokazują przykłady niektórych "rynkowych" kierunków również u nas). Co prawda telewizyjna akademia dałaby zajęcie jedynie nielicznym gwiazdorom, ale może tak łatwiej byłoby prowadzić rekrutację pod hasłem "U nas wykłady jak na srebrnym ekranie", albo "Tylko tu i teraz: socjologia unplugged ". Młodzi ludzie, według starszych ludzi, okropnie się stresują swoim bezrobociem, więc nauka byłaby dla nich jak znalazł; w dodatku przed telewizorem można sobie zapalić i pociągnąć z kufelka, czego jeszcze standardowe programy studiów nie przewidują. W dodatku wszystkie statystyki twierdzą, iż wśród ludzi z wyższym wykształceniem bezrobocie jest najmniejsze, co dodatkowo powinno zachęcać do wyścigu po dyplom. No i tak naprawdę ten wyścig rozpoczął się już kilka lat temu. Uczelnie pootwierały mnóstwo filii, studiów podyplomowych, szkół wyższych i półwyższych zawodowych, nowego wigoru nabrały studia zaoczne, oferta jest duża, "byle tylko chcieli chcieć!". Jeśli nie magisterium, to chociaż licencjat, chociaż college, byle tylko nie poprzestać na szkole średniej.

Równocześnie nie słychać, żeby przybyło nauczycieli akademickich ani nie widać nowych budynków dydaktycznych. Musiała zatem wzrosnąć "wydajność", z czego może się cieszyć p. wicepremier Kołodko, czy jednak wydajność jest najlepszym kryterium w procesie kształcenia, i to wyższego? Koncepcja podnoszenia wskaźnika "scholaryzacji" ma sowją podstawę ideologiczną: teoretycznie chodzi o to, żeby Polacy byli przystosowani do wyzwań nowych czasów, żeby odpowiadali wykształceniem wymaganiom stawianym przez świat współczesny. Czy jednak kształcąc w coraz większych grupach można zapewnić odpowiednią jakość tego kształcenia? Czy studia zaoczne, pomyślane kiedyś jako uzupełnienie wykształcenia dla osób pracujących, mogą być honorowane tym samym dyplomem co studia dzienne? W tej chwili różnica między studentami zaocznymi a dziennymi polega na tym, że ci pierwsi płacą za to, iż otrzymują mniej wiedzy niż ci drudzy, w znacznie gorszych warunkach. Można by też czasem zastanowić się, czy pęd do powszechności za wszelką cenę nie wypacza samej istoty studiów. W Stanach Zjednoczonych, jednym z najbardziej "zescholaryzowanych" krajów świata, nie wszyscy są entuzjastami tych dokonań. Otóż, zauważają niektórzy, studia z natury swojej są elitarne i odmówienie im tej elitarności spowoduje m. in., iż dyplom stanie się na rynku pracy tak słabym argumentem, jak dziś matura; równocześnie zaś upowszechnienie zazwyczaj powoduje obniżenie poziomu. Jak to ujął pewien Amerykanin, młodym Indianom wmawia się, że po studiach będą mogli zostać wodzami. Niestety, nawet w plemieniu złożonym z absolwentów Harvarda potrzebny jest tylko jeden wódz, reszta i tak pozostanie wojownikami.