ZAWOŁAJCIE FACHOWCA

Wielki Słownik Wyrazów Wstydliwych (Wyd. Nietakt 2005) zaczyna się nieco niefortunnie, bo od "Aborcji". Ale na tej samej stronie, tuż pod hasłem "Ałganow", możemy znaleźć słowo, którego obecność w tym miejscu dla wielu może się wydać zaskoczeniem: "Amator". Jeszcze nie tak dawno "amator" - w rozumieniu: szlachetny miłośnik czegoś - budził sympatię (patrz K. Kieślowski) i wywoływał raczej pozytywne konotacje. Niestety, "amatorstwo" zostało obecnie całkowicie przyćmione i zdominowane przez takie kategorie jak: profesjonalizm i zawodowstwo. Dziś nazwanie osoby publicznej "amatorem" traktowane jest niemal jak policzek. "Amatorszczyzna" zaś to nic innego, jak plunięcie komuś w twarz.

Można by pomyśleć, że żyjemy w kraju zamieszkałym jedynie przez wybitnych specjalistów, a ostatnim amatorem był śp. Nikifor. Nic bardziej mylnego. Te wszystkie oglądane, na co dzień fumy, fochy, pozy to nic innego, jak przejaw zwykłego chciejstwa, a nie obraz rzeczywistości. Najwdzięczniejszym tego przykładem są nasi piłkarze. I nie chodzi tu nawet o żałosny poziom ich umiejętności - do tego już zdążyliśmy się przyzwyczaić, ale o równie nikczemny poziom ich ambicji. W rankingu FIFA zajmujemy miejsce gdzieś za Angolą i Kazachstanem. Każdy jednak, najmarniejszy I-ligowy piłkarzyna, nawet taki, któremu przed meczem trzeba przypominać, że spodenek nie wkłada się przez głowę, z dumą (o ile wie w ogóle, co to) będzie się upierał - Jestem profesjonalistą. Piłka nożna to mój zawód.

Żyje jeszcze paru kibiców starej daty, którzy, kupując bilet na mecz, naiwnie wierzą, że w tych miernotach tkwi jeszcze jakaś, choć minimalna, chęć udowodnienia własnej wartości. Gdzie tam!

Rys. Marek Rojek
Co jest szczytem piłkarskich marzeń i fantazji? Rozbicie luksusowej bryki! Nie, nie kupienie i paradowanie w drogim samochodzie, ale właśnie rozbicie go. To akurat w środowisku piłkarskim świadczy o klasie zawodnika. Szczytem zaś tej wyrafinowanej intelektualnie rozrywki jest zrobienie tego po pijanemu, ze świeżo ufarbowanymi włosami na głowie. I to w zasadzie wszystkie najważniejsze oznaki naszego piłkarskiego zawodowstwa. Jeśli komuś mało, to odsyłam do artykułu P. Iwańczyka i J. Sarzało, Jak się toczy piłka ("Gazeta Wyborcza", dod. "Sport", 27.12.2004).

Mieć jednak do polskich piłkarzy pretensje, to tak jakby (tu posłużę się cytatem ze Słonimskiego) mieć żal do złodzieja o to, że ukradł zegarek. Co innego np. dziennikarze. A zwłaszcza ci, którzy w swym zadufaniu przeszli już na drugą stronę profesjonalizmu i mówią o sobie nie inaczej tylko: "Jestem prawdziwie polityczne zwierzę". To ostatnie zdanie jest nieco niezręczne, bo mowa będzie o Tomaszu Lisie. W jego to autorskim programie - 23 grudnia, można było podziwiać same tuzy naszego dziennikarstwa: Monika Olejnik, Piotr Najsztub, Jacek Żakowski, i oczywiście sam gospodarz. Cudny to był program, oj cudny! Jakaż lekcja dobrych manier, pokaz skromności i wzajemnego szacunku. A przy tym telewizyjny luz i swoboda. Telewizja to niezwykle wdzięczna klatka dla politycznych zwierząt. W niejednym polskim domu porażeni tą kulturą osobistą i elokwencją widzowie, rzucali się na ekrany, by choć rąbek sukni pani Moniki ucałować, lub w najgorszym razie mankiet koszuli pana Tomasza. Kiedy skończyły się dusery, rozmowa wkroczyła na dość niebezpieczny, bo konfrontacyjny temat: oglądalności programów prowadzonych przez uczestników spotkania. Tomasz Lis z udawaną obawą (o Boże, jak on pięknie udawał tak, że aż w niejednym polskim domu, twarze dziewcząt w wieku gimnazjalnym pokryły czerwone wypieki - objaw nieznanego im dotąd uczucia pożądania) zapytał: - A może ty Moniko masz jakieś materiały na Kwaśniewskiego? Pytanie nawet na miejscu, bo wyraźna to była aluzja do słynnego spotkania Kulczyk-Giertych, ale na tym należało skończyć. Niestety, Lisowi tak spodobał się własny dowcip, że postanowił ciągnąć go aż do wybrzmienia śmiechu w ostatniej nadgranicznej wioszczynie. - Piotrze (do Najsztuba), może ty masz coś na Kwaśniewskiego? A ty Jacku (do Żakowskiego), ty nie masz czegoś na Kwaśniewskiego? Odpytywani udawali (o Boże, jak oni pięknie udawali, tak że aż w niejednym polskim domu, ojcowie swoim obsypanym trądzikiem synom kazali natychmiast ćwiczyć pompki), że nie chcą się wypowiadać. - Jacku! Gdzie kupiłeś ten krawat? To oczywiście taki dowcip Najsztuba unikającego odpowiedzi. Oj, jak sympatycznie było i radośnie. Mnie jednak cały czas prześladowała przykra myśl, czy czasem zajęty kontrolowaniem swego spontanicznego (do 6 zęba) uśmiechu Tomasz Lis nie zdradził czasem kulis tej tzw. "wielkiej polityki". Dajcie mi temat, a ja już znajdę do niego człowieka. Jeszcze nie zmatowiał żel na misternie ułożonych włosach autora programu, a już w tajnych sztabach przyszłych kandydatów na prezydenta rozdzwoniły się telefony. - Co z tym Lisem? Nie macie czegoś na Lisa?

Co tu ukrywać, naturę mamy paskudną i do tego okrutną. Nic nas bardziej nie cieszy, jak wpadka człowieka, o którym mówi się, bądź - co częstsze - który sam o sobie mówi, że jest prawdziwym zawodowcem. Jak głosi ludowa mądrość: kucharz pokrywa swoje wpadki majonezem, a lekarz ziemią. Czym jednak ma pokryć swój błąd artysta, skoro już publiczność pokryła się rumieńcem wstydu? Najlepiej entuzjastyczną recenzją. Ba, to już nie te czasy, kiedy kariery bujnie wyrastały na glebie nawożonej pochlebstwami i komplementami autorstwa dyspozycyjnych i niezależnych (od własnej woli) recenzentów. Im większa gwiazda, tym większy kłopot i coraz bardziej enigmatyczne recenzje. Przykład z ostatnich tygodni to Opera mleczana. Stanisław Radwan (niemal klasyk) napisał swoje dzieło na podstawie rysunków Andrzeja (postać kultowa) Mleczki. Wyreżyserował to wszystko Mikołaj Grabowski (mistrz), ku rozpaczy widzów i przerażeniu recenzentów. Ceremonię wyprowadzenia na powszechne pośmiewisko smętnych szczątków pozostałych po rysunkach Mleczki transmitowała telewizja. Nad głowami oglądających tę publiczną egzekucję na dowcipie, niosło się rozpaczliwe wołanie: "Na Boga! Dajcie tu jakiegoś fachowca! Właśnie fachowca. Nie profesjonalistę, nie zawodowca, ale stojącego znacznie niżej w hierarchii fachowca."

Piłkarz zawodowiec, na dodatek obdarzony tzw. iskrą bożą może nie strzelić do pustej bramki, i znajdzie się na to setkę usprawiedliwień: nierówna płyta boiska, śliska piłka, nie ta noga itd. Dziennikarz profesjonalista, nie tyle nawet pracujący, co wypełniający swe powołanie może popełnić gafę, bo zawód to stresujący, odpowiedzialny i najeżony pułapkami. Genialny artysta może popełnić mord na sztuce, i będzie mu to wybaczone, jako że pomyłki są wkalkulowane w cenę biletu. Jedyny, którego na luksus takich błędów nie stać to fachowiec, jako że nikt więcej fachowcem by go już nie nazwał.

PS Panu Zenkowi, który podczas pisania tego felietonu udrażnia mi rurę pod wanną za pomocą wielce niebezpiecznej i opornej sprężyny, przyznaję współautorstwo tegoż tekstu. Honorarium się nie podzielę, bo on i tak za rurę dostanie więcej.

Jerzy Parzniewski

Autorzy: Jerzy Parzniewski, Rys. Marek Rojek
Ten artykuł pochodzi z wydania:
Spis treści wydania